Stowarzyszenie Pisarzy Polskich

Oddział Gdańsk
gdansk
image

 

Kazimierz Nowosielski

 

                                             Ojczyzno moja, gdzie twoi poeci?

 

   100 lat temu Polska odzyskała niepodległość. Co znaczy ta lakoniczna, acz w istocie, jeśli dość głęboko się nad nią zastanowić, nie tak zupełnie prosta konstatacja? Niezupełnie, bo wszak można ją zarówno intonacyjnie, jak i delikatnie znaczeniowo – poprzez w różnych jej miejscach postawione akcenty – zróżnicować; można też wprowadzić w jej obręb pewien rodzaj niebezpodstawnego niepokoju, gdy uczciwie oraz z namysłem zapytamy: czym w rzeczy samej ta „Polska” jest? co ją stanowi? czym tak naprawdę „niepodległość”? i co to znaczy tę ostatnią „odzyskać”? Każdy z tych członów z osobna, a także one wszystkie razem – czujemy to – są nie do ominięcia w najrozmaitszych próbach określenia naszej jednostkowej oraz wspólnotowej tożsamości; one do czegoś bardzo podstawowego, tak w nas samych i poza nami, się odnoszą, coś przeogromnie ważnego ustalają, ku czemuś niezwykle istotnemu kierują. Z wierności wspomnianym wartościom – sądzą niektórzy – będziemy również rozliczani.

Dzieje się tak być może i z tego powodu, że – jak pisał Cyprian Norwid w Głosie niedawno do wychodźtwa polskiego przybyłego artysty (1846) – „kto minął ojczystość, choćby idąc po wawrzyny sław i po mądrość nie mającą granic, ten u stopni pomnika swego się zatrzyma i z goryczą pojrzy ku domowi. Bo kto do krzyża nawet idąc, minął krzyże ojczyste, ten przebiera w męczeństwie! A kto, uganiając za postępem, myśl ojczystą potrącił – ten jest za postępem koniecznie – gdyż sam przez się nie kroczy. Bo Ojczyzna – Ziomkowie – jest to moralne zjednoczenie, bez którego partyj nawet nie ma – bez którego partie są jak bandy lub koczowiska polemiczne, których ogniem niezgoda, a rzeczywistością dym wyrazów”.

Jest przeto co rozważać i nad czym rozmyślać, gdyż owe sprawy, łączące się przecież z tak fundamentalnymi wartościami jak dobro, wolność, prawda czy prawo (nie mówiąc już o miłości, która jest ich wszystkich koroną),  w jakimś istotnym aspekcie przesądzają o treściach i sensie naszego życia. W wydanej w międzywojennym dwudziestoleciu, dziś już niemal zupełnie zapomnianej książce Władysława Leopolda Jaworskiego „Notatki” (Kraków 1929) znajdujemy niezwykle ważną także i na dziś refleksję. Dotyczy ona tego, co tak naprawdę może stanowić spoiwo każdej tworzącej się oraz aspirującej do trwałości wspólnoty. „Przemoc – powiada jej autor – okazuje się, jak uczy historia, niedostatecznym wiązadłem. Kult bohatera jest spoiwem przemijającym. Myślenie racjonalistyczne, jako środek przetrwania sumy jednostek w organiczną całość, nie może nigdy ogarnąć mas. Jedynym trwałym węzłem jest miłość, a ta bez Boga jest nie do pomyślenia, bo jest tylko w imię Boga możliwością. Dlatego centralnym problemem obecnej kultury jest problem religijny”. I chyba wypada, a nawet trzeba się z tym zgodzić.

Wydaje się czymś niezwykłym w naszym ojczystym języku, iż polskość oraz powiązany z nią, jako wyraz naszego szacunku (i zobowiązań!) wobec ojczyzny, patriotyzm,  łączą i najdogłębniej spokrewniają nas z tymi, którzy przekazują nam życie: z ojcem i z matką. Rzeczownik ojczyzna wszak jest w polszczyźnie rodzaju żeńskiego, i ma swój niewątpliwy związek z pojęciem ojcowizny, a ta ostatnia zaś od ojca pochodzi – i to one razem zdają się tworzyć wartości nie do oddzielenia,  zobowiązania – nie do ominięcia, cele – poza którymi, sądzimy, mizeria lub nicość. Cóż bowiem znaczylibyśmy bez ojca i matki? bez ich miłości i trudów? bez związanych z nimi nadziei? bez Bożego dla nich błogosławieństwa?

Zdaje się czymś opatrznościowym, a przeto też przeogromnie znaczącym, iż pisane dzieje naszej ojczystości, dzieje języka polskiego, otwiera zdanie traktujące o tym, jak to przy mieleniu ziaren zboża na żarnach, a więc w trakcie ciężkiej roboty, spotykają się mężczyzna i kobieta, i jak jedno drugie wspomaga; i jak z tej trudnej solidarności staje się chleb – dla życia, a z obopólnej miłości – przyszłość uosobiona w ich dzieciach. „Day, ut ia pobrusa, a ti poziwai” – powiada, jak to zostało w „Księdze henrykowskiej” zapisane, po powrocie z pola chłop Bogwał do żony, obracającej w izbie dwa przylegające do siebie ciężkie kamienie  – i wyręcza ją („Daj, ja będę mełł, a ty sobie odpocznij” – powiedzielibyśmy dzisiaj), w tej typowej w owym czasie, jedynie niewieście przypisanej czynności. Niczym bezcenny diament lśni to zapisane w klasztornej kronice w 1270 roku zdanie, które przez tyle wieków przetrwało: jako niezwykłe świadectwo i swoisty testament naszych przodków.

Ale jest jeszcze drugi tekst, który owo ziemskie utrudzenie i związaną z nim międzyludzką solidarność w sposób niezwykle istotny dopełnia, gdyż podnosi jego treść i sens „ku wyżynom nieba”: tam, gdzie zapowiedziana pełnia ludzkiego szczęścia, czyli – jak to jest w onym dziele nazwane – „rajski przebyt”. To pochodzący co najmniej z XIV wieku, pierwszy nasz „hymn narodowy”: „Bogurodzica”. Jego anonimowy autor każe nam skierować owo doświadczenie doczesnych  nadziei i trudów (jak też wszystko, co nas stanowi!), ku temu, co niebiańskie, Boże, wiecznościowe: tam, gdzie króluje „Gospodzin” wszelkiego stworzenia, Syn Maryi i Syn Boga Ojca – Jezus Chrystus. To na Niego wskazuje Niewiasta z Nazaretu – cicha, wiedząca, czym codzienny mozół człowieka, święta, niepokalana…  To są, według mnie, dwa najważniejsze, łączące w jedno pracę i modlitwę, założycielskie teksty polskości.

Przyznam, iż poczucie, a może nawet pogłębiające się z latami przekonanie, iż tam właśnie biją źródła naszej ojczystości, zrodziło się u mnie stosunkowo późno, gdyż w okresie stanu wojennego, i tuż po jego zakończeniu. (Wszak w pewnym sensie to było graniczne doświadczenie nie tylko mego pokolenia!). Z jakąś szczególną intensywnością (i chyba, co w tamtych okolicznościach zrozumiałe, determinacją) przyszło mi się wówczas zastanawiać nad tym: czym wolność? czym moja obecność we wspólnocie Polaków? na czym się ona winna fundować? i do czego każdego z nas zobowiązuje? Począłem też rozmyślać nad tym, przed jakimi problemami stawali ci, którzy przeszło pół wieku temu, za sprawą wielowiekowej pracy, walki i modlitwy, po 123. latach niewoli, doczekali się suwerennej Ojczyzny? Jak na ten dar oraz wyzwanie zarazem próbowali odpowiedzieć jej poeci?

Kiedym rozmyślał nad tymi kwestiami, jako pierwszy przyszedł mi na myśl wiersz Leopolda Staffa „Gnój”, zamieszczony w wydanym w 1919 roku tomie „Ścieżki polne”, którym ten dojrzały już wtedy artysta przywitał odrodzoną Polskę. O czym traktuje ów utwór?  Ano przede wszystkim o elementarnej potrzebie zmierzenia się z rzeczywistością taką, jaką ona naprawdę jest – nieułudnie, całym sobą, z zaangażowaniem wszystkich swoich intelektualnych i zmysłowych potencjalności oraz egzystencjalnych doświadczeń. Przyjąć rzeczy takimi, jakimi są; nie uciekać – zdaje się mówić poeta – od tego, co może i nieestetyczne, niemiłe, śmierdzące, ale…niezbędne do życia. To się nazywa: stanąć w prawdzie; w prawdzie siebie samego, drugiego człowieka, świata mi dostępnego i niedostępnego…

Konstatacja realności istnienia, stwierdza autor „Ścieżek polnych”, stanowi niezbędny warunek pracy człowieka nad sobą i pracy nad bytem. Bez gnoju, tak jak bez powietrza oraz słońca na niebie nie ma wegetacji, a więc i nie ma plonów. Trzeba, powtórzmy, przyjąć rzeczywistość taką, jaka ona jest; spotkać się z ludźmi takimi, jakimi są, aby w spotkaniu z ich realnością ustalić, kto kim jest i co komu do życia potrzebne. Nie obrażać się na rzeczywistość! Należy ją przyjąć z tzw. całym dobrodziejstwem inwentarza: z tym, co nas do niej czasem zniechęca, odstręcza, irytuje, i z tym, co w niej piękne, szlachetne, czyste… Nie będzie kwiatu, jeśli nie będzie gnoju, bo przecież w realności stworzenia nie ma niczego zbytecznego, niczego bez znaczenia… I dlatego, na przywitanie z wolnością, ten nadzwyczaj wyrafinowany poeta, jakim był Leopold Staff, pisze sonet o odchodach przemacerowanych z resztkami martwych organizmów – i podnosi je do godności egzystencjalnego i estetycznego wydarzenia – pod koniec wspomnianego utworu nazywając je nawet… „czcigodnymi”. Nasza ludzka wolność potrzebuje prawdy, a zaś prawda potrzebuje piękna, by się nam dobrze udzielać – powiada na swój poetycki sposób.

A może przez piękno samo w sobie przyjść może sens i ocalenie? Może wystarczy jego bezinteresowna kontemplacja, a wtedy już tu na ziemi doświadczymy pełni szczęścia, w którym będzie się można rozsmakowywać jak w najlepszym winie? – oto kwestie postawione przez Jarosława Iwaszkiewicza w debiutanckim (z 1919 roku) tomiku „Oktostychy”. W nim wszystko nadzwyczaj estetyczne, wysublimowane, delikatnej natury – niczym porcelanowe figurki w serwantkach babci, której domostwo z ciepłym salonikiem z  daleka ominęła wojna. W wierszu „Szczęście” taką oto przedstawia ofertę swych artystycznych oraz egzystencjalnych powinności:

 

Jak kroplę czuć na wardze smak każdej cichej chwili,

Rozcinać mocnym nożem welinu białe kartki.

 

Głaskać jedwabiem ręki wszelaki płomień żartki,

Czuć, jak się rumak wartki pod jarzmem dłoni chyli,

 

Czekać, aż słońca światło biel kwietnych drzew przykłoni,

Przykrócać i popuszczać rumakom swoim wodze.

 

Smakować każdy krok swój po białej twardej drodze,

Jak kryształ szklanej kuli czuć dnie we wnętrzu dłoni.

 

Piękne to, ale czy wystarczające do zmierzenia się z prawdą życia? Z jego trudami? Z jego realnością? W każdym razie to była propozycja naprawienia świata poprzez jego estetyzację, co w przypadku Iwaszkiewicza w zasadzie skończyło się ubóstwieniem natury, a wszak to nie ten kierunek, u którego celu: osoba człowieka – przez osobowego Boga powołana do odpowiedzialnego (w miłości i w trudzie) bycia we wspólnocie osób.

Inny zamysł: zacząć wszystko od nowa; od poziomu zero cywilizacji, która – wedle rozpoznań rozmaitych awangardzistów po prostu poniosła totalną klęskę – i nie ma po co już się ku niej zwracać. Oto pojawiła się szansa, uważali, iż powojenny człowiek będzie mógł (a nawet powinien!) całe swoje cywilizacyjne uposażenie wrzucić do jakiegoś przygotowanego mu przez boga nihilizmu alchemicznego moździerza, rozgnieść je tam na miazgę – by z tej miazgi wygotować nowego człowieka. Najdobitniej zaprezentował ów pomysł Aleksander Wat w wydanym w 1920 roku (kiedy Polska toczyła śmiertelny bój z bolszewikami!) zbiorze „Ja z jednej i Ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka”. Czym się ten eksperyment zakończył, jaki był jego efekt – na własnej skórze doświadczył sam autor tego pomysłu, kiedy po 20. latach „wylądował” w moskiewskim więzieniu na Łubiance, gdzie pewnej nocy, jak pisze w „Moim wieku”, objawił mu się szatan – dysponent nowego porządku świata.

A jednak mimo wszystko – powiadał inny poeta – trzeba dźwigać pamięć polskich doświadczeń: na świadectwo samemu sobie i innym – abyśmy nie znijaczeli na tym świecie, nazbyt łatwo nie wyzbyli się tego, co nas duchowo i egzystencjalnie stanowi. Ciężkie to, czasami wydaje się niemożliwe, a jednak konieczne. Nie da się bezkarnie, uważał Jan Lechoń, bo o nim tu mowa – bez konsekwencji, ot tak z dnia na dzień wyzuć się z polskości i przedzierzgnąć w innego człowieka. O tej niemożności traktuje, zamieszczony w wydanym w 1920 roku tomiku „Karmazynowy poemat”, piękny wiersz „Mochnacki”.

Oto jego bohater, po klęsce listopadowego powstania, w którym brał czynny udział, udaje się na Zachód, aby tam – wpośród dobrze urządzonych społeczeństw – choćby trochę wyciszyć przeżytą traumę i zagoić duchowe rany. Jednakże już na samym początku jego emigracyjnej tułaczki okazuje się, że tak się przynajmniej od razu nie da, a powody owej niemożności zawierają się… w nim samym; zbyt głęboko tkwi w nim ból Ojczyzny, by się go dało wyleczyć odniesionym sukcesem, lub choćby doświadczeniem namiastek dostatku…  „(…) milcz serce!” – próbuje w czasie dawanego w mieście Metz koncertu zdyscyplinować tak swą pamięć, jak patriotyczne uczucia, bohater wiersza, Daremnie… Jego polskie doświadczenia nie dają się wyłączyć z oferowanej przezeń sztuki, nie pozwolą o sobie zapomnieć. Prawdopodobnie do końca życia przyjdzie mu się z nimi borykać. I zapewne do końca życia będzie go ścigać zasłyszane w trakcie koncertu wołanie zawiedzionego audytorium: „Citoyens! Uciekać! Krew pachnie w tej sali!”.

To tylko parę poetyckich „projektów” zagospodarowania wolności – w wolnej Polsce, tak przecież strasznie poranionej i obolałej po 123. latach niewoli. Rozmaite to były pomysły, bo i złożona narodowa tkanka oraz niezmiernie zróżnicowane społeczeństwo. Ich realizacje tworzyły wielowarstwową, w wielu aspektach wielobarwną, żywą mozaikę kultury międzywojennego dwudziestolecia. Jej rozwój dramatycznie przerwała II wojna światowa oraz czasy, które po niej nastąpiły.

Początkom tamtego okresu postawiłem parę, mam nadzieję, także i na dziś ważnych pytań. I poetyckim pytaniem zakończę te rozważania:

 

  Poeci

(Prawie piosenka)

 

Ojczyzno moja

gdzie twoi poeci

gdzie ci ich szukać

na tym Bożym świecie

 

Czy jest gdzieś taki

co z ducha polszczyzny

wywiedzie prawdę

czym miłość Ojczyzny

 

Czym służba ludziom

czym szczęście spotkania

kiedy dar miłości

a czym łza – w rozstaniach

 

Nie smuć się Polsko

bo są w twojej mowie

ziarna nadziei

i prawdy odpowiedź

 

I będą wiersze

które wzbudzą ducha

i takie pieśni

których Bóg wysłucha

 

styczeń 2018