Stowarzyszenie Pisarzy Polskich

Oddział Gdańsk
gdansk
image

Józef Franciszek Wójcik

Kaszubskie losy, cz. II

Budowa Gdyni i II wojna światowa

 Copyright by Józef Franciszek Wójcik

Korekta języka polskiego i kaszubskiego (kaszubski zapisany fonetycznie):
Celina Kłodzińska

Informacje w Internecie:
http://www.jfwojcik.prv.pl
http://jfwojcik.wix.com/7morze

Napisanie książki wsparli finansowo:

-…

– …

Gdynia 2015

ISBN 978-83-929056-0-8

Druk i oprawa:

Spis treści (od str. 82  przewidywane)

Tom II

Od autora                                                              4
Koniec wojny bolszewickiej na Pomorzu           6
Ostatnie rybackie wesele w wiosce Gdynia     39
Budowa Gdyni                                                     82
Znów wojna                                                         97
Wysiedlenia, Piaśnica, prześladowania          120
Gryf Kaszubski                                                  146
Kaszubi do Wehrmachtu                                  159
Gryf Pomorski                                                    177
Zdjęcia, dokumenty, aneksy.                          245

Koniec wojny bolszewickiej na Pomorzu

Wśród najwięcej zasłużonych w sprawie odzyskania morza dla Polski pierwsze miejsce zajmuje piastowy lud kaszubski“.
Te znamienne słowa 29 kwietnia 1923 r. wypowiedział Prezydent RP Stanisław Wojciechowski.
Słowa powtarzane i nadużywane tylekroć podczas morskich uroczystości głoszą szczerą prawdę. Lud kaszubski, lud w pełnym tego słowa znaczeniu, odzyskał dla Polski morze – lud, jak mówił podczas Zaślubin w Pucku ks. J. Wrycza – o którym nawet twórcy zapomnieli. Dziesiątkowany germanizacją, bałamucony odrębnością narodu kaszubskiego, ciągniony to w tę, to w ową stronę. Nierozumiany, niedoceniany, a niekiedy nawet wyśmiewany.

– Godosz, Antoni, że chcesz przeprowadzić się do Gdyni. Czemu właśnie tam? To taka cicha i spokojna wioska. Czy ty byś już miał dość wszystkiego i chciał w tym ustronnym miejscu wypoczywać? – zapytał Abrahama Bernard Kosyn. – Tóna, to do ciebie niepodobne.
– Widzę, drogi druhu, że tym razem chyba o ważnych rzeczach nie słyszałeś. Pewnie cała twoja uwaga skupiła się jedynie na wojnie z bolszewikami.
– A czy jest dziś dla Polski coś ważniejszego od tej wojny, gdy najeźdźca z armią kilka razy większą niż nasza jest już na przedmieściach Warszawy?
– Nie ma ważniejszej sprawy, bo gdy wojnę przegramy, to jest już koniec naszej krótkiej niepodległości. Czy po to twój syn, bratanek i tysiące kaszubskich synów przelewa krew, by tą wojnę przegrać? Bez wiary w zwycięstwo, nie osiągniemy zwycięstwa. Ja widzę, Bernat, że naszym władzom też nie brakuje wiary i zapewne wiedzą, co robią. To, że podczas tej wielkiej wojny myślą o budowie wielkiego portu na polskim wybrzeżu, jest najlepszym tego dowodem. Przyznaję, że mnie początkowo też trudno było w to uwierzyć, by podczas wojennej zawieruchy myśleć o wielkich planach w przyszłej gospodarce, ale taka jest prawda. Mimo wojny robi się ekspertyzy na budowę portu dla Polski. Mądrzy w tym temacie wybrali właśnie Gdynię. Teraz wiesz, dlaczego wyprowadzam się „do tej cichej i spokojnej wioski”, jak powiedziałeś. Tam jest nasza przyszłość i wyzwanie.
Na chwilę zapanowało milczenie. Pierwszy odezwał się Abraham:
– Bernat, jo chceł ce rzec, że ju witro przeprowodzóm sa z Oliwe do Gdyni. Całe żecy jo walcził o to, żebe na Kaszebach beła Polsko i temu jo be chcoł w kuńcu w ni zamieszkac.
– Nie dziwię się, Tóna, że opuszczasz Wolne Miasto Gdańsk, gdy Polska i twoja rodzinna część Kaszub są już w niepodległej Polsce. Ja też to rozważałem, ale Smirowo (dzisiaj Siemierowo, część Sopotu blisko Oliwy) to miejsce rodzinne wszystkich moich przodków. Czy wolno mi zostawić dom rodzinny dziadów i pradziadów tylko dlatego, że układające się narody po wielkiej wojnie ten skrawek kaszubskiej ziemi nazwały Wolnym Miastem? Nie wiem, skąd tu tylu Niemców, skoro po potopie Szwedów król Polski, Jan Kazimierz, powiedział 3 maja 1660 r. w Oliwie, że „Gdańsk jest jedynym wielkim polskim miastem, który został przy Koronie i nie wpuścił Szwedów”. Przecież byliśmy z tego dumni aż do rozbiorów, gdy na nasze Gdańskie i kaszubskie świętowanie nałożyła się Konstytucja 3 Maja…
– Pucka Szwedzi też nie zajęli – wtrącił Abraham.
– Jo, bo gdy Gdańsk im się oparł, to nie mieli potrzeby iść na północ, gdy dalej jest tylko morze aż do Szwecji…
Kosyn przerwał i z zamyśleniem spojrzał na wielkiego przyjaciela.
– Ty naprawdę witro przeprowadzasz się z Oliwy do Gdyni? – zapytał z pewnym niedowierzaniem.
– Już mówiłem, Bernat, że chyba o ważnych rzeczach nie słyszałeś. W Gdyni ma być budowany wielki port i ja muszę to wspierać!
Abraham powiedział to z naciskiem, wpatrując się w twarz oddanego przyjaciela. Na twarzy starego druha malowało się jednak jakby niedowierzanie.
– Kto tam może myśleć podczas wojny o strategicznej budowie portu, gdy nieprzyjaciel wielką potęgą na przedmieściach Warszawy stoi i do Torunia podchodzi? Chyba jedynie wioldżi Tóna Ôbram (wielki Antoni Abraham) może mieć takie wizje. – Głośno rozmyślał Kosyn. – Jeśli czegoś nie wiem, to mi wyjaśnij.
Abraham uśmiechnął się z zadowoleniem. Rzadko się bowiem zdarzało, by „bank informacji”, jak mówiono o Bernardzie, mógł czegoś nie wiedzieć.
– Na dziś wygląda to tak – zaczął Antoni – admirał Porębski, który jak wiesz, za naszą Marynarkę Wojenną odpowiada, wyznaczył inż. Tadeusza Wendę, by wybrał miejsce na budowę portu. Rozważano lokalizację na Jeziorze Żarnowieckim, na Zatoce po przekopaniu helskiego półwyspu, na Helu, w Pucku, a nawet w Tczewie. Inż. Wenda wybrał jednak Gdynię i powiedział, że nie ma od niej lepszego miejsca. Admirałowi Porębskiemu też ta lokalizacja przypadła do gustu, więc sprawa jest jakby przesądzona, bo obaj są w morskiej tematyce wielkiej klasy specjalistami.
– Hm – rozważał Kosyn. – Wiem, że admirał ma ogromne doświadczenie, bo dowodził największymi okrętami na całym świecie i że sam car za dzielność złotą szablę mu wręczał, ale kto to jest ten Wenda, nie słyszałem.
– Mówią, że ten inżynier zna się na budowie portów jak mało kto, bo wcześniej już projektował i budował nowe porty w Rosji i przebudowywał stare.
– No, no – znów z zastanowieniem westchnął Kosyn. – Jeśli tak, jak mówisz, to może z tego coś być.
– I będzie. Mimo, że jest wojna, inż. Wenda projekt portu w Gdyni już zaczął dla rządu kreślić na papierze na dobre. Skoro mnie wziąć na wojnę już nie chcieli, to w Gdyni pewnie się przydam.

*

Rozalia Kosyn ostatni list od najstarszego syna otrzymała z frontu 8 września.
– Dzieci, list od Lełonka przyszedł do nas dokładnie w dzień Matki Boskiej Siewnej! – wykrzyknęła, gdy po przeczytaniu, utwierdziła się, że syn jest cały i zdrów. – Skoro Pani Siewna dostarcza nam taką wiadomość, to znaczy, że dalej wszystko będzie rosło w dobrym i że wojna wkrótce się skończy, a Lełonko w zdrowiu powróci.
Powiedziała to z przekonaniem, ale gdy uporała się już z pracą, poszukała modlitwę do Matki Boskiej Siewnej. Wybrała fragment, który do powrotu syna postanowiła codziennie odmawiać:

Siewna Boża Matko
Spraw, żeby nie szeptać w porannym pacierzu
Że z każdym cierpieniem tak się trudno zmierzyć.
Spraw, żeby kolejny dzień po ludzku przeżyć
I z mnogością pytań móc się jakoś zmierzyć.

– Pani Swianto, jaż do płewrotu sena tak bandę sa do Cebie młedleła – postanowiła.

Minęło z półtora miesiąca, a następnego listu z frontu nadal nie było. Codzienną pracę i wyczekiwanie Rozalii na wieści od najstarszego syna niespodziewanie zakłóciła wiadomość ze Smirowa:
– Memko – informował młodszy od Lełonka, Józek – Labuda widzoł sa wczora z wuja Bernatem. Wuja chcoł, bem za trze dni wiózł go z Oliwe do Gdini. Godale, że tobie też dobrze be beło jachac.
– Czas sa znajdze, tej cheba pojedzeme – po zastanowieniu odpowiedziała matka.

Józek wyjechał bryczką po stryja z samego rana. Nie obawiał się przejazdu zaprzęgiem przez przejście graniczne z Wolnym Miastem Gdańsk, bo miał stosowne pismo ze zgodą na przekraczanie granicy w obie strony. Pismo załatwił Wuja. Było napisane po polsku i niemiecku oraz podstemplowane przez władze z zaznaczeniem, że granica rozdzieliła rodzinne gospodarstwa Kosynów.
Pewien problemem na granicy jednak wystąpił. Starszy wiekiem polski funkcjonariusz na przejściu, po upewnieniu się, że na bryczce nie ma nic podejrzanego, wziął do ręki pismo zezwalające na przejazd. Pewnie nie za bardzo mógł go odczytać bez okularów, bo polecił Józkowi, by odczytał, co w nim napisane. Gdy Kosyn zaczął czytać wersję niemiecką, strażnik od razu mu przerwał.
– Czytaj tylko to, co jest napisane po polsku – polecił.
Dla młodszego brata Lełonka odczytanie treści pisma napisanego po polsku było jednak problemem. Zaczął sylabizować i składać wyrazy.
– Nie umiesz czytać po polsku? Jesteś Niemcem? – zainteresował się funkcjonariusz i badawczo spojrzał na młodego woźnicę.
Józek zaczerwienił się i z podenerwowania do reszty zapomniał polskiego języka.
– Jo jem Polochem (jestem Polakiem) – bąknął.
Funkcjonariusz jakby lekko się uśmiechnął, ale nic nie powiedział i po wyciągnięciu okularów dokładnie zaczął sprawdzać pismo.
– W szkole uczyli tylko po niemiecku i nie wolno było inaczej rozmawiać. Nauczyciel na to nie pozwalał – dalej po kaszubsku z zaniepokojeniem wyjaśniał Józek. – Jak tata zginął na wojnie i umarł dziadek, to nie było czasu na naukę. Starszego brata, Lełonka, jeszcze zdążyli czytania po polsku nauczyć…
– Jesteś młody, to i ty jeszcze się nauczysz. Możesz jechać – z wyraźną życzliwością odparł strażnik. – I tak masz szczęście, bo na Polesiu wielu chłopaków w twoim wieku w ogóle nie umie czytać – dodał w zamyśleniu.

Rozalia Kosyn była już gotowa do drogi. Wypatrywała, czy nie wraca syn ze szwagrem ze Smirowa, by ją zabrać do Gdyni. Zamiast bryczki przed domem dostrzegła listonosza. Z niepokojem biegiem ruszyła w jego stronę.
– Już daję, już daję, bo chyba dobre wieści – widząc zniecierpliwienie, listonosz z uśmiechem wręczył list.
Kobieta w mgnieniu oka zlustrowała kopertę.
– To od Lełonka z włejne! – wykrzyknęła, poznając pismo syna.
– A nie mówiłem, że dobre wieści…
Do Rozalii te słowa jednak prawie nie docierały. Drżącymi rękami natychmiast zaczęła otwierać kopertę i gorączkowo przebiegała wzrokiem początek wiadomości.
– „Jestem cały i zdrów i wojna na naszym froncie już się skończyła” – przeczytała głośno i spontanicznie z radości uścisnęła doręczyciela wiadomości.
– A nie mówiłem, że dobre wieści – z zadowoleniem powtórzył listonosz.

Nim Józek i szwagier Bernard podjechali bryczką, by ją zabrać, Rozalia dwa razy dokładnie przeczytała list córkom. Obie były w domu, bo Kristinka jeszcze do szkoły nie chodziła, a Sabina szkołę już skończyła. Tylko Gustk teraz jeszcze się uczył. Gdy matka czytała, Krysia początkowo aż podskoczyła z radości, ale pod koniec zrobiła smutną minkę.
– Memko, a ja by tak chciała z tobą jechać do tej dziewczyny Lelka (Krysia nadal tak nazywała Lełonka). Ona pewnie nie wie, że najważniejszą dziewczyną dla Lelka jestem ja. Lelko tak mi powiedział przed wojną, a on zawsze prawdę mówi.
W pierwszej chwili Rozalia nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Kristinka, to prowda, te jes jego nowożnieszim dzewczeca (najważniejszą dziewczyną), ale Werónka cheba bandze jego białką, a to co jinszego.
Tym razem Krysia przez chwilę nie miała odpowiedzi.
– Werónka może bandze białką Lelka, ale nowożnieszim dzewczeca wiedno bandę jo.
– Hm! – znów z odpowiedzią zastanawiała się matka – Lełonko dobrze ci powiedział. Najważniejszą i najmłodszą dziewczyną jesteś ty, potem Sabina. Ja jestem ważna, jako matka, a Werónka będzie dla Lełonka najważniejsza, jak będzie jego białką.
– Memko, ale Werónka białką Lelka jesz nie je. Jak jesz nie je, to chyba wiadomo, że ja jestem jego najważniejszą dziewczyną – nie dawała za wygraną Krysia.

Józek i Wuja wreszcie nadjechali. W bryczce było dużo miejsca, bo mieli tylko dwa niewielkie pakunki dla Antoniego Abrahama, więc matka zdecydowała się zabrać z sobą Krysię. Podczas jazdy rozradowana Rozalia dzieliła się nowinami, jakie dopiero co otrzymała od Lełonka, a szwagier Bernard mówił o wieściach z frontu, o jakich w liście pisał syn Ludwik. Bryczka Kosynów z szosy Gdańsk-
Wejherowo skręciła do Gdyni. Przejechali przez tory obok niewielkiego dworca i trochę krętą wiejską drogą jechali wolno w dół w stronę morza.

Przez pola z prawej w niewielkiej odległości widać było wśród pól rozjeżdżony piaszczysty trakt, bez zabudowań (dziś ul. 10 Lutego), który prowadził prosto do Domu Zdrojowego i do mola.
– Nie bardzo wiem, gdzie zamieszkał Antoni, ale tu na pewno wszyscy go znają – zastanawiał się kulawy weteran. – Wiem tylko, że naprzeciw kuźni…
-Trzeba będzie kogoś się zapytać – wtrąciła Rozalia.
– Memko, z tamtego domu wychodzi jakaś dziewczyna – od razu zareagowała Kristinka, wskazując w prawo.
– To jest szkoła i punkt pocztowy. Po polskim orle obok drzwi od razu widać, że to gmach urzędowy – ze znawstwem stwierdził Wuja.
Józek niespodziewanie ostro szarpnął lejcami i szybko zatrzymał bryczkę.
– Przeca to Werónka! – wykrzyknął, patrząc za wskazaniem najmłodszej siostrzyczki.
– Werónka! Werónka! – zawołała za synem matka.
Weronika najpierw stanęła jak wryta. Szybko jednak rozpoznała, kto ją woła z bryczki i natychmiast ruszyła w ich stronę.
– Byłam na poczcie, a teraz wracam do domu – trochę nieśmiało wyjaśniła zmieszana i zaskoczona dziewczyna.
– A ja z Kristinką jedziemy właśnie do waszej checzy. To tak jakbyś nam wyszła na spotkanie – z radosnym wzruszeniem informowała Rozalia. – Pewnie tym jakaś Boża Opatrzność kierowała, że tak musiało być. Aż trudno uwierzyć. Siadaj tu koło mnie Werónko.
Ten nieoczekiwanie szybki obrót sprawy nie zmniejszył zmieszania dziewczyny. Na słowa matki Lełonka Weronika dygnęła jak grzeczna dziewczynka w ukłonie. Pomyślała, że to było trochę nie na miejscu, więc zawstydziła się swojej bezradności. Na jej twarzy pojawił się rumieniec. Przejęta i wzruszona wdrapywała się na wskazane miejsce obok Krysi. Rozalia chyba zrozumiała jej zmieszanie, bo dobrze pamiętała, jak kiedyś sama miała tremę przed spotkaniem z przyszłą teściową. Dla lepszego kontaktu z przyszłą synową przesadziła Kristinkę na stronę z lewej ręki.
– Witaj moja córko – powiedziała ciepło do Weroniki i przytuliła ją do piersi.
To przywitanie dodało dziewczynie otuchy, nabrała większej pewności siebie.
Po chwili objęcia w powitaniu Rozalia zaczęła przedstawiać pasażerów bryczki:
– To brat śp. męża, Bernard …
– Wiem, Wuja Kosyn! Lełonko mówił o panu i bardzo pana szanuje – od razu rozpoznała Weronika.
Stryjek przywitał się z zadowoloną miną.
– Józek …
– Z Józkiem i z Krysią już się znamy – ponownie z zadowoleniem dokończyła dziewczyna.
– No, jo. Przecież wszyscy byliśmy, gdy Lełonko z ułanama szle z Gdyni do Kartuz. Tak byłam tym przejęta, że na śmierć zapomniałam.
– Wszyscy byliśmy przejęci – dodała Weronika. –Prawda, Krysiu?
Dziewczynka siedziała jednak z naburmuszoną miną.
– Kristinka, czemu te tak smetlała (zesmutniała)? – zapytała.
– Bo, bo…
Krysi prawie zbierało się do płaczu. Szybko jednak się przemogła i dokończyła poirytowana:
– Bo memka powiedziała tobie – moja córko. No widzisz? To przez ciebie memka zapomniała, że córki to tylko ja i Sabina. To wszystko przez ciebie! Ty wcale nie jesteś moją siostrą!
Po gniewnie wypowiedzianych słowach dziewczynka przylgnęła do mamy, jakby chciała skryć się bezpiecznie w jej odzieniu.
Rozalia z czułością objęła swoją małą pociechę.
– Kristinko, ty i Sabina jesteście moimi prawdziwymi córkami i wiesz, że mama nigdy o was nie zapomina i zawsze was kocha. Niepotrzebnie się denerwujesz. Taka starsza osoba jak twoja mama do innych grzecznych dzieci zawsze może powiedzieć „moje dziecko”, ale już do takich grzecznych dziewczyn, jak Werónka, które się lubi i szanuje, ładniej jest powiedzieć „moja córko”. Prawda? Teraz już wiesz?
Gdy mama to Krysi wyjaśniała, Weronika przesiadła się na drugą stronę dziewczynki, też lekko przytuliła się do niej i przyjaźnie zapytała:
– Ja też cię lubię i będę do ciebie mówiła Kristinko. Zgadzasz się?
– Może tak bec, ale musisz wiedzeć, że dla Lelka jo jem nowożnieszim dzewczeca – z powagą zgodziła się Krysia.

Gdy Weronika wsiadała, były powitania, a potem przesiadanie się, by troskliwie rozwiać niepokój Krysi, bryczka cały czas stała.
– No, to już jedziemy – zdecydował Wuja.
Józek cmoknął na Brunego i lekko potrząsnął lejcami.
– Wio – dodatkowo polecił koniowi.
Bryczka wolno ruszyła.
– Werónko, czy wiesz, gdzie mieszka Antoni Abraham? Wiem tylko, że naprzeciw kowala – zapytał Wuja.
– No jo, wioldżi Tóna Ôbram mieszka u Skwierczów, a po dredżi stronie drodżi je kuznia Runkla.
– Widzę, że dobrze znasz wszystkich mieszkańców Gdyni…
– Przece. To blós (tylko) kilku gburów i kilku rybaków koło naszej checzy. Już pokazuje: z tyłu, koło kolei, było gospodarstwo Wandtków, po drugiej stronie drogi gospodarstwo Grubbów, z lewej mieszkają Brodtkowie. A przed nami po prawej do kuźni są gospodarstwa Wilmów, Grzegówskich, Zycka i Dwór Kaszubski. Do Skwierczów po lewej są gospodarstwa Lamków, Małecki Antona i Kohnke Jana.
– No jo, widzę – skwitował Wuja – naprzeciw kuźni się zatrzymamy. Józek pójdzie po Antoniego, bo ma być w domu i na mnie czekać, a potem zobaczymy.

Jak było wcześniej ustalone, Abraham czekał na swojego kulawego druha. Najpierw wyładowali z bryczki pakunki Abrahama. Józek pomagał stryjowi przy zsiadaniu, a gdy Wuja stał już na swoich szczudłach, zabrał tobołki kaszubskiego trybuna i zaniósł je przed dom Skwierczów.
Po krótkiej rozmowie Bernarda z Antonim zapadła decyzja, że Wuja zostaje u Abrahama, a Józek odwiezie matkę do rodziców Weroniki. Po stryjka wraca bryczką bez Rozalii i Krysi za około godzinę, bo być może jeszcze na chwilę gdzieś pojadą. Gdyby jednak nie jechali, to wkrótce wracają, by z rybackiej checzy zabrać do domu mamę z córeczką.

Na bryczce oprócz Józka zostały tylko kobiety.
– Werónko, mam bardzo ważną nowinę. Tuż przed wyjazdem do Gdyni przyszedł list od Lełonka – z radosnym przejęciem informowała Rozalia, wyciągając z nabożną troskliwością list od syna. – Tak bardzo się cieszę! Pisze, że jest zdrów i że ta straszna wojna szczęśliwie się skończyła.
Dziewczyna uśmiechnęła się tajemniczo i z gorsetu na piersi wyciągnęła podobną kopertę. Już nawet otwarła, by pokazać list przyszłej teściowej, ale z tego zrezygnowała. Przecież w tym liście było tyle czułości i tęsknoty, tyle gorących wyznań. Już znała ten list na pamięć. Delikatny rumieniec pojawił się na jej twarzy. Mimo, że Weronika szybko zamknęła kartę listu, Rozalia zdążyła odczytać: „Mój mulku (moja najdroższa), moja najukochańszo Werónko!”
– Chrzestny pracuje w punkcie pocztowym w Gdyni. Od zawsze tam robił – wyjaśniała Weronika, co trochę niby miało odwrócić uwagę na zamykanie listu. – Teraz jest już stary i ja mu często na poczcie pomagam. Chrzestny mi obiecał, że załatwi, bym była brifką w Gdyni, a to przecież państwowa posada.
– To bardzo dobrze – pochwaliła Kosynowa.
– List od Lełonka dotarł na stację już wczoraj po południu, a że odbierałam z dworca pocztę, to dlatego mam go już od wczoraj – dokończyła Weronika i z powrotem wsadziła list w gorset na piersi.
– To chyba dobrze, moje dziecko, że tak to wszetko wezdrzy(wygląda) – z zastanowieniem rozważała Rozalia.

W rybackiej checzy nie spodziewano się odwiedzin Rozalii, a zaskoczenie było tym większe, że bryczka wjechała na podwórko razem z Weroniką. Po serdecznym powitaniu wszystko szybko się wyjaśniło, zanim weszli do izby. Na podwórzu na chwilę pozostał jeszcze Józek z Weroniką. Józek wiązał Brunego i dawał mu obrok, a Weronika została, by mu towarzyszyć, nim dołączą do rodziny.
– Tak się cieszę, Roza, że nas odwiedziłaś. Tak długo my się nie widzieli. Już nawet namawiałam męża, by do ciebie pojechać. Wiem, że tobie na gospodarstwie z czwórką dzieci trudno znaleźć czas, ale mąż powiedział, że to nie wypada, by przed ślubem rodzice dziewczyny narzucali się rodzinie chłopaka – wyznała matka Werónki.
– Jakie narzucanie? To tylko odwiedziny – sprostowała Rozalia.
– Tak be i beło, czejbe Werónka i Lełonko ni mieli sa do se… (tak by i było, gdyby Weronika i Lełonko nie byli narzeczonymi).
– No, jo. Nibe taczi (takie) są naszi zweczi (zwyczaje) – zgodziła się matka Lełonka.
Wejście do izby Weroniki i Józka trochę na dalszy plan odsunęło rozmowę o kaszubskich tradycjach w okresie narzeczeństwa.

Gdy Weronika z Krysią i Józkiem poszli pochodzić po plaży, która przylegała do rybackiego gospodarstwa, rodzice kontynuowali rozmowę o narzeczonych.
– Skoro wojna już się skończyła, to jest nadzieja, że Lełonko szybko wróci – pierwsza do rozmowy nawiązała żona rybaka. – Widzę, że Werónka cały czas ma takie maślane oczy i tylko o nim myśli.
– Oni na gwes (chyba) tak samo mają sa do se – przytaknęła Rozalia. – Gdy powiedziałam Werónce, że dziś otrzymałam list od syna, ona zza serdaka też wyciągnęła list, otwarła go na moment, bym poznała pismo i przez chwilę nawet byłam zazdrosna, że ona otrzymała list wczoraj, a ja dopiero dziś …
– Gdybyś ty codziennie chodziła na pocztę, to też na pewno miałabyś go wczoraj – wtrącił August.
– No jo. Potem Werónka mi to wyjaśniła, ale zdążyłam też przeczytać: „Mój mulku, moja najukochańszo Werónko!” To najlepiej świadczy, że oboje jednakowo są rozmiłowóny.
– Roza, ja już się z tym pogodziłam – wyznała matka dziewczyny. – Początkowo też myślałam, że na ślub jeszcze dla nich za wcześnie.
– Józia, nawet nie to, że za wcześnie. Młodzi mają gorące głowy i jak najszybciej chcą być z sobą, to zrozumiałe, ale my ich rodzice musimy za nich trzeźwo pomyśleć, gdzie będą mieszkać, co robić i z czego żyć – rozważała Rozalia.
– Dobrze mówisz – przytaknął August. – Tak samo o tym myślałem.
– No jo … – zastanawiała się Kosynowa.
– Po przemyśleniu wszystko wezdrzy dobrze – dalej kontynuował ojciec dziewczyny. – Najstarszy syn ożenił się i przeprowadził do Orłowa, gdzie będzie rybaczył. Co będze robił młodszy syn, na razie nie wiemy, ale tak z Józią mówiliśmy, że na starość najlepiej być razem z córką. To dobra dziewczyna. Z nią wiążemy naszą przyszłość na stare lata. Przekonałem się, że Lełonko to stateczny, pracowity i honorny Kaszeba. Dobrze, że z woli Boga mają się ku sobie.
– Baro dobrze – przytaknęła żona.
– Po ślubie będą mieszkać w naszej checzy, bo miejsca jest dosyć. Może Lełonko nauczy się rybaczyć, bo po odejściu starszego syna sami sobie nie poradzimy. Gdyby jednak tego nie polubił, to jestem przekonany, że będzie wiedział co robić, by godnie żyć.
– Do końca życia chciałabym być razem z Werónką… – na dobre rozczuliła się matka dziewczyny.
– Me, Kaszebi, wiedno (zawsze) muszime bec twiardi i roztropne – dla uspokojenia powiedziała Rozalia.
– Werónka to taka dobra i uczuciowa dziewczyna – z tkliwością kontynuowała Józefa. – Nawet nie wiesz, Roza, jak bardzo jest za Lełonkiem. Długo nie było listu, a ona codziennie chodziła na pocztę pytać o wiadomości z frontu, aż mi jej było żal. Fakt, że pracuje tam jej chrzestny, Florian, taka dalsza rodzina, więc pewnie dlatego, miała więcej śmiałości. Chodziła niby mu pomagać i tak go tym ujęła, że na początek zatrudnił ją do sprzątania i do odbierania poczty ze stacji, a teraz załatwia, by była listonoszką…
– Brifka to dobra państwowa posada – wtrącił August.
– Werónka coś o możliwości pracy napomknęła – przytaknęła Rozalia.
– Oboje są zaradni i nie boją się pracy, więc będą z nich ludzie – podsumował gdyński rybak.

Do izby powróciła młodzież z Krysią. Gospodyni z Weroniką zajęły się robieniem czegoś ciepłego, a gospodarz z Józkiem wyszli po ryby do wędzarni. Rozalia wzięła się za rozbieranie córeczki.
– I co, Kristinko, podobało ci się nad morzem? – ściągając jej płaszczyk dopytywała się matka. – Gdzieżeście byli?
– Od checzy Werónki poszliśmy plażą do takiego Parku Zdrojowego, a potem byłam na molo – z przejęciem opowiadała Krysia. – Dzisiaj wieje wielki wiatr i morze tak bardzo huczało, że aż Józek się wystraszył i wrócił na plażę. My na molo zostałyśmy tylko obie. Było groźnie i chlapało wodą. Wiesz, memko, że Werónka zna się na szumie morza i trochę słuchała, o czym ono gada?
– I co jej młerze rzekło? – zaciekawiła się Rozalia.
– Dzyso młerze sa jisceło (martwiło, złościło), że Lelko tak długo jesz je na ti wojnie. Werónka goda, że czasa szemi cechuszko, jakbe chcało rzec, że je zdrów i wkrótce z wojny wrócy dodóm. Widzisz, memko, jaczi to młerze mądre.
– Jo, nawet morze tęskni za Lełonkiem – niby z powagą potwierdziła matka.
– A ja powiedziałam Werónce, że już się na nią nie będę gniewać, gdy ty jej powiesz „moja córko” – opowiadała nadal Kristinka.
– To dobrze powiedziałaś.
– I jeszcze powiedziałam, że może być białką Lelka i że się na to zgadzam…
– Oj Krysiu, Krysiu – roześmiała się na dobre rozbawiona tym wyznaniem Rozalia.
– Z czego się tak cieszycie? – zainteresowała się wracająca z herbatą gospodyni.
– Bo Kristinka opowiadała mi o spacerze po plaży, a potem mówiła, jakie mądre jest morze – wesoło skwitowała Kosynowa.

Gdy Józek pojechał do Skwierczów po Wuja, liczono się z tym, że nie szybko wróci, bo niby mieli jeszcze gdzieś jechać z Abrahamem. Jakież było zdziwienie, gdy bryczka z powrotem wkrótce pojawiła się na podwórko. Najbardziej zaskoczona była Rozalia, gdy na siedzeniu dostrzegła przez okno Bernarda.
– Szwagier już czeka, a my z Krysią nie jesteśmy jeszcze gotowe – powiedziała i szybko zaczęła ubierać córeczkę.
– Mężu, chutko wychodź i proś gościa do środka – komenderowała żona rybaka.
– Dla szwagra schodzenie z bryczki nie jest takie proste, bo ma dwie protezy – tłumaczyła Rozalia i w pośpiechu dalej ubierała Krysię. – Przez chwilę pogadamy jeszcze koło bryczki.
Weronika też zarzuciła coś na siebie i zaraz za ojcem natychmiast wyszła na podwórko.

August dotarł do bryczki, gdy Józek ledwo co, zatrzymał Brunego na odpowiednim miejscu.
– Serdecznie witam w rybackiej checzy – wyciągnął gospodarz rękę do Bernarda. – Miło mi gościć stryjka Lełonka.
– Jo, mnie też baro miło was poznać – z dostojną powagą na twarzy witał się Wuja. – Od dawna chciałem z wami pogadać, bo gdy brat zginął na wojnie, do mnie należy troszczenie się o dzieci Rozy.
– Jo. To mus i baro ważne dlo każdi kaszebsczi rodzene. Zapraszóm do checze, a w izbie pogodóme.
Weteran nie zwlekając zaczął schodzenie.
– Od Lełonka słyszałem o tych ranach na wojnie. Może coś pomóc?– zatroszczył się gdyński rybak.
– Już przyzwyczaiłem się do tych moich protez. Jak jeszcze podeprę się kulami, to maszeruję tak twardo, jakbym przed cesarzem Wilhelmem defilował – trochę żartem zapewnił Kosyn. – Sam pomaszeruję do środka.
Rozalia zajęta ubieraniem, ze zdziwieniem zobaczyła w izbie brata śp. męża.
– Bernat, ty tak chutko tu jesteś? A ja już gotowa siadać na bryczkę.
– Zdążime – stuknął laską o posadzkę Wuja.
Rozalia zrozumiała zachowanie szwagra. Wiedziała, że takie stukanie laską to coś ważnego.
– Bandze dobrze trochę pogadać o polityce – uśmiechnął się kulawy weteran.
– Memka już mnie ubrała na drogę – zaprotestowała nagle Krysia. – Nie chcę się znów rozbierać. Opatulona mogę tylko pójść z Werónką posłuchać, co szumi młerze.
– Krtistinka zawsze ma dobre pomysły – z aprobatą przytaknęła Rozalia. – Józek, idź z dziewczynami i troszcz się o nie – poleciła. – My przez ten czas jeszcze trochę porozmawiamy.

– Już przy zsiadaniu z bryczki powiedziałem, że gdy brat zginął na wojnie, to moim świętym obowiązkiem jest w zastępstwie ojca troszczenie się o dzieci Rozy – zaczął z powagą Bernard Kosyn.
– No jo – przytaknęli gospodarze i Rozalia.
– Wiem, że bratanek i wasza córka, Werónka, chcą się pobrać. W zastępstwie śp. ojca Lełonka chcę poznać bliższe szczegóły ich przyszłości. Chcę więcej wiedzieć, jakie wy, rodzice Werónki i ty , Rózko, moja bratowo, podjęliście ustalenia w ich sprawie. Dobro naszych dzieci zawsze musi być naszą troską.
Wuja, jakby na znak powagi postukał kulą o podłogę.
– No jo, me rechli (wcześniej) o tym tak samo godale – potwierdziło rybackie małżeństwo.
– Lełonko i Werónka baro mają sa do se i muszime to uszanowac – dodała Rozalia.
– Że mają się ku sobie, to wiem, ale co dalej? Gdzie będą mieszkać? Z czego żyć? Czy zastanawialiście się nad tym?
– Me ju to wszetko móme ugodóne (uzgodnione) – z odpowiedzią pospieszyła Józefa i razem z Rozalią przytoczyły pokrótce niedawną rozmowę.
– Meszla, że skoro tako je wola Błeża, to od nas i od Rozalii mają błogosławieństwo – uzupełnił August.
Wuja z zadowoleniem poklepał się po brzuchu.
– To je rychtych ustalone – podsumował po wysłuchaniu Kosyn. – Dla młodych i dla Gdyni nadchodzą teraz dobre czasy. Dużo ciekawych wiadomości usłyszałem dziś od Abrahama …
Weteran na chwilę zawiesił głos, by wzbudzić większe zainteresowanie.
– I co wioldżi Tóna godoł? – pierwszy zapytał rybak, choć na twarzach kobiet również malowało się takie samo zaciekawienie.
– Dwa dni temu polski rząd podjął decyzję o budowie w Gdyni Tymczasowego Portu Wojennego i Schroniska dla Rybaków. Skoro polski rząd myśli o gospodarce, gdy jeszcze na dobre nie skończyła się wojna z bolszewikami, to widać, że dobrze to wezdrzy. Wygląda na to, że Gdynia wnet może stać się większym portem od Pucka…
– Puck od wieków jest wielkim miastem, a my małą wsią – wtrąciła Józefa.
– Dużego portu tak szybko nie da się wybudować na plaży – powątpiewał mąż.
Wuja stuknął laską o podłogę.
– Rozważaliśmy to z Abrahamem. Może nie wiecie, jakie były przymiarki do budowy polskiego portu, ale ten pomysł, by budować w Gdyni był najlepszy.
Na chwilę zapadło milczenie. Być może tylko dlatego, że małżeństwo gdyńskich rybaków i Rozalia nie bardzo wiedzieli, jakie były inne koncepcje na budowę polskiego portu na wąskim skrawku dostępu do morza.
– Dwie niedziele temu rozmawiałem z wójtem Radtke – zaczął August. – Wójt chce, by Gdynia stała się kurortem. Mówił, że marzy mu się, by, jako kurort przegonić Orłowo i za jakiś czas dorównać Sopotowi. Fakt, że Sopot jest już duży i ma prawa miejskie, ale to z Gdyni biorą do Sopotu borowiny dla kuracjuszy. Podobno nie ma lepszych borowin od naszych gdyńskich…
– Franciszek Schroeder, chteren ma bagniste łąki aż po Oksywskie Wzgórza, niezłe pieniądze zgarnia na tych borowinach, choć to przeca blós (tylko) torf a szlap (błoto). Ja też słyszałam, że nie ma lepszych borowin od gdyńskich ani w Polsce, ani u Niemców – uzupełniła Józefa.
– Tak ledze (ludzie) godają – potwierdził rybak.
– No jo, o tem też me godale z Abrahamem – przytaknął Bernard Kosyn. – Nie na darmo chwilę temu mówiłem, że dla młodych i dla Gdyni nadchodzą teraz dobre czasy. Gdy zaczną budować port, nawet mniejszy od Pucka, to będzie dla naszych dużo roboty. Są borowiny i plaża nie gorsze niż w Sopocie, więc będzie i kurort. Me z Tóną też doszle do wniosku, że Gdynia i Wielka Wieś (Władysławowo) wkrótce bandą ważniejsze od Sopotu…
– A to dlaczego? – po dłuższym milczeniu zapytała Rozalia.
– Sopot należy do Wolnego Miasta Gdańska, obecnie zdominowanego przez Niemców, a nie do Polski. Niemcy mają dużo morza, więc do Sopotu pewnie nie będą się garnęli. Polska to też wielki kraj, ale ma wąski skrawek morza. Polacy z południa i z dalekich Kresów są ciekawi morza, płelsczego (polskiego) młerza . Chyba nie sądzicie, że Polacy wybiorą Zoppot w zniemczonym Wolnym Mieście, a nie polskie Kaszuby? Polscy turyści i kuracjusze masowo będą przyjeżdżać nad polskie morze, a to dla Gdyni, jak już mówiłem, zapewni dobre czasy.
– W tym roku nie było u nas więcej kuracjuszy niż 500. Tak samo bywało w poprzednich latach – powątpiewając powiedziała gospodyni. – Nadal, by sprzedać ryby, musiałam jeździć z Werónką albo do Chyloni, bo to największa miejscowość w okolicy, albo daleko do miasta Wejherowa…
– Józia, w lecie tego roku był ten straszny najazd bolszewików, ale przyszłe lata na pewno będą lepsze -wtrącił mąż. – Wszyscy wokół pełni są nadziei, że z Polską przyjdzie dobro na Kaszuby.
– Dobre strony teraźniejszości rzadko natychmiast rozpoznajemy, najczęściej dostrzegamy to o wiele lat później – kiwając głową rozważał Kosyn. – Obecna rzeczywistość daje Gdyni dobre karty, więc musimy tylko dobrze grać. Jeśli ugramy, że Gdynia będzie portem i kurortem, to nie będziecie już jeździć stąd z rybami do Chyloni i Wejherowa, ale oni będą do was przyjeżdżać po pracę.
-No jo. Może tak i bec – przytaknął August.
– Dzieci już wracają – dostrzegła przez okno Rozalia – musimy się już ubierać.
– Więc jeszcze raz powtórzę – na zakończenie podsumował kulawy weteran – dla młodych i dla Gdyni nadchodzą teraz dobre czasy. Jako stryjek Lełonka cieszę się, że wy, rodzice Werónki i ty, Rozalia, tak rychtych moce wszetko o młodych ugodóne. Gdy dorosłym dzieciom miłość przysłania umysł, rodzice tym bardziej muszą zastanawiać się nad ich przyszłością. Me Kaszebi muszime o tim pamiantac.

*

Gdy ułanów 18 Pułku Pomorskiego wycofano z Szacka, zostali skierowani na linię rozejmową w rejonie Łumnicy na Polesiu. Otrzymali do patrolowania około 200 km przyszłej granicy polsko-radzieckiej.
– Dlaczego tyle dziesiątków kilometrów się cofamy, skoro nawet nie doszliśmy do granic sprzed zaborów – zastanawiali się ułani.
Powtarzano różne wersje. Dwie były dominujące:
– Kiedy bolszewicy zbliżali się już do Warszawy, polski Rząd wysłał do nich delegację z szerokimi uprawnieniami, żeby za wszelką cenę podpisała rozejm. Początkowo Ruscy byli przekonani, że z pokonanymi nie ma co rozmawiać, ale nasi do nich dotarli, gdy ważyły się losy nad Wisłą. Bolszewicy zatrzymali naszych parlamentarzystów i odcięli im kontakt ze światem. Polska delegacja zgodziła się na rozejm na niekorzystnych warunkach, bo była przekonana, że wojna jest przegrana, choć było inaczej, bo to my byliśmy zwycięzcami.
Druga wersja wyzwalała jeszcze więcej emocji.
– Dotarliśmy prawie do ziem Jagiellonów, tych przedrozbiorowych. Na północy Lenin i Stalin godzili się, by cała Litwa i Białoruś należała do Polski, byle tylko Polacy nie mieszali się do Ukrainy za Zbruczem. Niechętni Piłsudskiemu parlamentarzyści nie tylko, że nie mieszali się do Ukrainy, ale odpuścili całą Białoruś, którą bolszewicy chcieli zostawić przy Polsce, byle tylko nie wzmocnić roli Piłsudskiego.
Ułani nie bardzo orientowali się w politycznych meandrach, ale taką rzeczywistością byli mocno rozgoryczeni. Czarę goryczy dopełniła decyzja, o pozostawieniu Ułanów Pomorskich, być może na całą zimę, by gdzieś daleko na północnym-wschodzie patrolowali linię rozgraniczenia zwaśnionych stron.
– Dopóki naszym zadaniem będzie patrolowanie granicy, nawet nie ma co marzyć ani o zwolnieniu z wojska, ani o urlopach. O tym będziemy myśleć dopiero po powrocie do koszar w Grudziądzu – taka była oficjalna informacja z dowództwa. – Jedyne, co na razie udało się załatwić, to stały adres do korespondencji, na który mogą teraz przychodzić do was listy.

W trudnych miesiącach spędzonych na froncie, gdzie ciągłe walki, potyczki i pogoń za bolszewikami nie dawały wytchnienia, nie było ani chwili czasu, by zagłębiać się w rozmyślaniu o najbliższych. Tęsknota za Werónką nie doskwierała zbyt mocno Lełonkowi. Nie była straszną rozłąka, gdy z braku snu zasypiał na moment przy każdej nadarzającej się sposobności. Choć tęsknota w bojowych zmaganiach jedynie tliła się gdzieś głęboko w żołnierskiej podświadomości, mimo to dodawała dodatkowej rozwagi i determinacji, by przeżyć. W trudnych chwilach, przy skrajnym wyczerpaniu okropnością walk, była jakby takim światełkiem nadziei, które uwalniało dodatkowe pokłady energii i wzmacniało chęci przeżycia.
Pierwsze dni po wycofaniu z frontu wreszcie dały trochę wytchnienia. Patrolowanie dwustu kilometrowego odcinka granicy początkowo było czymś zupełnie nowym, ale nie było już ciągłego zagrożenia. Nareszcie trochę czasu na odpoczynek i uporządkowanie myśli.
Gdy dowództwo pułku podało wiadomość o postoju na przyszłej granicy i podało adres do korespondencji, młody Kosyn natychmiast zabrał się do pisania listów.
O wszystkim muszę powiadomić memkę i Werónkę – rozmyślał.
Nie rozważał, który list napisać jako pierwszy, ale prawie machinalnie zaczął pisanie od listu do mamy, bo to było o wiele łatwiejsze i znacznie mniej emocjonujące. Gdy zakończył zabrał się do pisania listu do dziewczyny. Nie bardzo jednak wiedział, jak zacząć. Wydawało mu się, że to głupio, by całe uczucie i tęsknotę przelać na zwykłą kartkę papieru. Był to nie tylko brak wprawy w pisaniu listów, ale też nieśmiałość i pewne zawstydzenie, że zamieści coś na kartce, co jest głęboko w sercu wyłącznie przeznaczone dla Weroniki. Podświadomie trochę się obawiał, że list mogą zobaczyć inni.
Moja kochana Werónko, cóż ci mam napisać? – zastanawiał się z niepokojem. – Że cię kocham, że tęsknię, że zawsze myślałem o tobie?
Po chwili doszedł do wniosku:
– Nie, nie mogę tak napisać, bo na wojnie nie było czasu na amory. Myślałem tylko jak wytrwać, jak pokonać wroga i co zrobić, by przeżyć. Czasami nawet przez kilka dni nawet nie pomyślałem o tobie ani o najbliższych z rodziny. Ty miałaś więcej czasu. Może już o mnie zapomniałaś? Tak długo nie dawałem o sobie znaku życia!
– O Boże westchnął. Przecież nie było ani kiedy, ani jak, ale zawsze głęboko nosiłem cię w sercu. Chyba nie pogniewałaś się na mnie o to? Aż się boję …
Te rozważania na dobre zaniepokoiły Lełonka.
– A ja tak cię kocham – szepnął do siebie wzruszony.
Na chwilę zamknął oczy i zagłębił się we wspomnienia. Przy zamkniętych powiekach odtwarzał wspomnienia. Widział dokładnie wszystko od początku: dziewczynę sprzedającą ryby na targu w Chyloni i pierwszą wizytę w rybackiej checzy po zaopatrzenie dla hotelu w Rumi.
Pierwsze obrazki przemknęły bez emocji.
Zadrżał. Zobaczył Werónkę, gdy przybiegła i siedzieli na ławce przed domem jej rodziców. Widział, jak ze smutkiem wtopiła w niego swe błękitne oczy, gdy powiedział, że idzie do ułanów. Widział gruby, jasny warkocz i rumieńce na spoconej po biegu twarzy.
Ona naprawdę o mnie myślała – wspominał. – Objąłem moją kochaną Werónkę, a ona tak mocno do mnie się przytuliła.
Lełonka przeszył błogi dreszcz. Przypominał sobie, ciepłą bliskość dziewczyny. Jeszcze mocniej zamknął powieki, by, tak jak wtedy, poczuć ten jej błogi zapach rozgrzanego słońcem i wzruszeniem ciała.
Przez zamknięte powieki przesuwały się wszystkie obrazy. Dokładnie widział twarz, gruby warkocz, błękitne oczy, zniewalające kobiece kształty i prawie czuł jej bliskość, ale w żaden sposób nie mógł dotrzeć do niego ten jej boski, nieziemski zapach. Jeszcze mocniej zacisnął powieki, ale to też na nic się nie zdało.
Pełen wzruszenia otworzył oczy.
– Werónko, kochana Werónko, pachniałaś wtedy tak miło i przyjemnie. O Boże, to było tak zniewalające. Pachniałaś, jak to czarodziejskie drzewo z ogrodu kaszubskiego króla spod Dębowej Góry – wyszeptał wzruszony.
Przez chwilę pocierał dłonią listową kartkę, jakby chciał ją wyprostować, choć i tak nie była pomięta. Uśmiechnął się.
– Durniu – szepnął sam do siebie. – Zastanawiałeś się jak zacząć: Werónko, Droga Werónko, Kochana Weroniko. Zastanawiałeś się, co wypada, a co nie wypada napisać w liście do kochanej dziewczyny. Muszę pisać sercem, to, co ono mi dyktuje i nie zastanawiać się nad poprawnością. Tak najdroższa. Tak moja najukochańsza. Mój mulku!
Jeszcze na moment zamknął oczy. Nie dlatego, żeby rozmyślać, ale po to, by uspokoić wzruszenie.
Po chwili zaczął:
Mój mulku! Moja najukochańszo Werónko!
I pisał dalej po kaszubsku, co dyktowało mu serce. W liście poinformował Weronikę o bieżącej sytuacji na froncie, o zakończeniu wojny i o możliwościach powrotu w rodzinne strony. Pisał sercem i już nie zastanawiał się, czy ten list może ktoś zobaczyć. Pisał do kochanej Werónki, więc na tej kartce papieru były i miłość, i tęsknota do najukochańszej dziewczyny.

*

Minęło kilka dni oczekiwania przepełnionych niepewnością i nadzieją. Teraz, podczas długich godzin późnojesiennej nocy, było sporo czasu na rozmyślanie. Oczekiwanie na odpowiedź od dziewczyny dla Lełonka zdawało się trwać prawie wieczność. Przecież tak długo nie miał od niej żadnej wiadomości.
Wreszcie przyszedł list, ale by go przeczytać, młody ułan musiał najpierw znaleźć trochę ustronnego miejsca poza wzrokiem wścibskich kolegów. Instynkt kaszubski nakazywał mu powściągliwość i skrytość w okazywaniu emocji. Nie chciał, by ktokolwiek wiedział, jak bardzo przeżywa wiadomości od Werónki i jak mocno jest tym poruszony. Z pozornym spokojem odebrał list i dopiero na uboczu otwarł kopertę.
Już po kilku przeczytanych słowach z radością wyszeptał w duchu:
– Werónka nadal tak samo mnie kocha.
I czytał dalej z coraz większym wzruszeniem. Gdyby nie koledzy gdzieś tam z boku, najchętniej ucałowałby tą kartkę papieru lub podskakiwał z radości. Teraz jednak czytał prawie w spokoju, choć tak naprawdę co rusz przerywał i wzdychał w myślach: – Moja najdroższa. Moja najukochańsza. Mój mulku…
Po przeczytaniu całości starannie złożył list i schował do kieszeni bluzy.
– Kochana Werónko, kiedy znów cię zobaczę? – szeptał przepełniony wzruszeniem. – Jak długo będę jeszcze czekał?
*

Szwadron Lełonka zakończył patrolowanie granicy z bolszewikami na dalekich północno–wschodnich rubieżach Rzeczpospolitej. 18 Pułk Ułanów Pomorskich wreszcie powrócił do koszar w Grudziądzu. Dla zasłużonych w bojach posypały się awanse i odznaczenia. Starszy ułan, zwiadowca Leon Kosyn, został uhonorowany Krzyżem Walecznych i awansował na kaprala. Były z tego duma i radość, ale również dodatkowe dni urlopu.
Najważniejszą wiadomością było jednak to, że wojenni ochotnicy mogą ubiegać się o zwolnienie do cywila i będą mieli zaliczoną służbę wojskową. Kosyn od razu zaczął rozważać, by wszystko dobrze rozplanować:
– Do memki w Małym Kacku i Werónki w Gdyni z Grudziądza już niedaleko – rozmyślał. – Najpierw wykorzystam cały przysługujący mi urlop i w tym czasie damy na zapowiedzi. Potem na krótko wrócę do jednostki, by już tylko zwolnić się do cywila. W rodzinne strony przyjadę tuż przed ślubem.
Ale co mam zrobić z moim wiernym konikiem, z Brifką? Ona jest stworzona do ułanów, a nie do pracy w polu. Na Gdyńskiej plaży chyba też nie byłaby szczęśliwa.

– Kapral Kosyn ma się zameldować do dowódcy I dywizjonu! – przybiegł służbowy z rozkazem wyższego przełożonego.
Lełonko dobrze znał rotmistrza, bo wcześniej, jeszcze jako porucznik, był on jego dowódcą szwadronu. Z szacunku do stopnia i z żołnierskiej powinności starannie wyglancował buty, poprawił umundurowanie i natychmiast udał się do dowództwa.
Po wejściu do gabinetu zameldował się służbowo.
– Siadaj, Lełko, – wskazał rotmistrz na miejsce przy bocznym stoliku i sam również ruszył zza biurka w stronę raczej niesłużbowego miejsca.
Kapral Kosyn podszedł do stolika, ale widząc, że rotmistrz też w tą stronę zmierza zatrzymał się i czekał.
– Siadaj, siadaj – uprzejmie ponaglał przełożony, siadając z drugiej strony.
– Wezwałem cię po części służbowo, ale głównie tak po przyjacielsku i z przyjaźni – zaczął rotmistrz – i tak traktuj naszą rozmowę. Czuj się, jakbyś rozmawiał z kolegą.
– Tak jest, panie rotmistrzu – służbowo, ale z pewnym wyczuwalnym luzem w głosie odpowiedział kapral.
– Mam dla ciebie ciekawą i dobrą propozycję. Wyższe dowództwo wydało rozporządzenie, by pomagać młodym i zdolnym żołnierzom, którzy podczas wojny
z bolszewikami wykazali się męstwem, odwagą, honorem i miłością do ojczyzny. Są wytyczne, by tych najwartościowszych kierować na kursy uzupełniające wykształcenie i do szkół oficerskich. Nie musiałem się zastanawiać, kogo wybrać w pierwszej kolejności. W dywizjonie jesteś moim najlepszym kandydatem. Co ty na to?
Lełonka ta propozycja całkowicie zaskoczyła.
– Nigdy o tym nie myślałem – odpowiedział po chwili. – Nie wiem, co powiedzieć.
– Brawo! – z zadowoleniem przyjął odpowiedź rotmistrz. – To bardzo roztropna decyzja.
– Ale ja przecież jeszcze na nic się nie zdecydowałem – zaprotestował Lełonko.
– I właśnie to mi się spodobało, że nie podejmujesz pochopnych decyzji. To „brawo” było za roztropność i rozwagę. Dałeś dyplomatyczną odpowiedź godną oficera, a to następny plus.
Zadowolona i lekko uśmiechnięta mina rotmistrza w pełni potwierdzała szczerość wypowiedzi. Lełonko jednak nie kwapił się, by cokolwiek wyjaśniać. W tej zupełnie nieoczekiwanej sytuacji pozostał wierny kaszubskiej powściągliwości.
– Z odpowiedzią na propozycję pozostania w ułanach, w zaszczytnej i nieźle płatnej służbie wojskowej, nie musisz się spieszyć – kontynuował dowódca dywizjonu, – bo ja na wysłanie odpowiednich dokumentów mam jeszcze miesiąc czasu. Gdy po zastanowieniu się już podejmiesz decyzję, niezależnie jaką, to natychmiast mi o niej zamelduj.
– Natychmiast zamelduję, panie rotmistrzu!
Dowódca dywizjonu pomorskich ułanów jakby nad czymś się zastanawiał. Przez tę krótką chwilę Kosyn nie bardzo wiedział, czy jest to już koniec rozmowy, czy nie.
– Mogę się już odmeldować, panie rotmistrzu? – zapytał niepewnie.
– Jeszcze nie – z delikatnym uśmiechem odparł dowódca. – Wcześniejsza informacja była w zasadzie rozmową służbową, a teraz dopiero pogadamy po przyjacielsku. Cygaro, papierosa, kawę? Co dla ciebie?
– Nie palę… – jakby z wahaniem odpowiedział Lełonko.
– No tak. Wiem. A więc kawę – zdecydował wyższy przełożony i nacisnął przycisk, by przywołać służbowego.
Służbówka adiutanta była obok gabinetu dowódcy, więc na kawę nie trzeba było długo czekać. Rotmistrz bez zwłoki od razu zapytał:
– Jak twoja Brifka, Lełko? Wszyscy oficerowie pułku mówią, że to najlepiej ułożony koń. Powiem nawet więcej, Brifka, no i oczywiście ty, to już duma i legenda pułku. Co wyście nie wyczyniali! To był najlepszy i najpewniejszy zwiad.
– Dziękuję, panie rotmistrzu. Brifka to dobry koń…
– Wiem, wiem. Wszyscy mi tego zazdroszczą, że mam w dywizjonie taką klaczkę. Dałbym za nią każdą sumę…
Rotmistrz zawiesił głos i z uwagą wpatrywał się w twarz Kosyna, jakby chciał wyczytać z niej szansę pozytywnej odpowiedzi.
– Póki jestem w ułanach, nie wchodzi to w rachubę – szczerze odparł Lełonko – Gdy zostanę w wojsku, zostanę z Brifką, a jeśli do cywila, to klaczka zapewne zaakceptuje pańską propozycję.
Do końca tej przyjacielskiej rozmowy z przełożonym Kosyn wstrzymał się z wyjawianiem prośby o urlop i nie wspominał też, jakie ma zamiary dotyczące Werónki.

Lełonko nie mógł zasnąć tej nocy. Propozycja dowódcy dywizjonu była ze wszech miar kusząca, ale jednocześnie zdawała się podważać wszystkie jego dotychczasowe plany. Mimo wojennej zawieruchy pobyt w wojsku był dla Kosyna wielką szkołą życia. Po niedawno uzyskanej niepodległości, która przecież została wywalczona przez armię, przez tych najbardziej patriotycznych i światłych Polaków, którzy nie szczędząc trudu i krwi walczyli o dobro Ojczyzny, szacunek dla wojskowych nie miał sobie równych.
Polski oficer to już wyższa sfera – rozważał Lełonko. –Jest doceniany przez wszystkich i uważany za szlachetnego człowieka honoru. Takie stanowisko jest też dobrze wynagradzane i nie ma porównania do rolnika, rybaka czy barmana. Nawet rządowa posada u Nehringa nie umywała się do pensji oficerskiej. To dobra perspektywa. I co teraz mam zrobić? Lubię się uczyć i na pewno nie miałbym z tym problemów.
Przez chwilę widział się już w szlifach oficerskich:
– Werónka czasem miałaby do pomocy mojego adiutanta… – rozmyślał.
– Boże przebacz – wyszeptał jakby przerażony swoimi myślami. – I nie wódź nas na pokuszenie…
Zebrane do wieczora wiadomości i pewne ustalenia kierowały go to w jedną, to w drugą stronę, ale ani o krok nie przyczyniły się do podjęcia ostatecznej decyzji.
Noc była jeszcze gorsza. Kłębiły się myśli i pytania.
– Mój mulku – wzdychał. – Doradź mi, co mam zrobić kochana?
Myśl o dziewczynie zdawała się dominować nad wszystkim.
– Wiem, najdroższa, że nie jesteś mi w stanie nic doradzić, bo nie znasz tych oficerskich żon. Ja trochę się już z tym zetknąłem. To przeważnie wykształcone szlachcianki i kobiety z dobrych domów. Nie czułabyś się dobrze w ich towarzystwie, bo pewnie wytykałyby cię palcami jak trędowatą. Czy chciałabyś rzucić nasze piękne Kaszuby dla jakiejś kariery męża?
– Mój mulku. Jesteś za dobra i za pracowita, bym cię mógł narażać na takie stresy – szeptał rozczulony.
Lełonko do samego rana bił się z różnymi myślami. Wahał się z decyzją.

Po śniadaniu i po porannym apelu, gdy były już ustalone żołnierskie obowiązki, Lełonko powiadomił dowódcę szwadronu, że ma się zameldować do dowódcy dywizjonu.
– Coś słyszałem na ten temat. Panie plutonowy, proszę tylko poprawić umundurowanie…
Porucznik powiedział to chyba rutynowo, bo lustrując Kosyna uśmiechnął się i natychmiast poprawił:
– Widzę, że wszystko w najlepszym porządku.
Lełonko udał się do budynku dowództwa i zgłosił się do adiutanta rotmistrza. Nie czekał długo, bo wkrótce został poproszony do gabinetu. Po wejściu natychmiast zameldował:
– Melduję, panie rotmistrzu, że zgodnie z wczorajszą rozmową podjąłem decyzję…
Kosyn trochę się zawahał i pewnie wygłosiłby wszystko do końca, ale już te pierwsze słowa tak poruszyły dowódcę, że wstając z miejsca za biurkiem powiedział:
– Szybka decyzja godna oficera.
Na chwilę zapanowało milczenie.
– Zdecydowałem, panie rotmistrzu – dalej ze spokojem meldował Lełonko, – by prosić o przysługujący mi urlop i o zwolnienie do cywila.
Rotmistrz przez moment patrzył z niedowierzaniem, po czym usiadł ciężko za biurkiem.
– Nie mogę zrozumieć – powiedział po chwili, – to taka dobra perspektywa dla ciebie i Ojczyzny. Dlaczego tak zdecydowałeś?
Lełonko wiedział, że rotmistrz jest już osłuchany w języku kaszubskim, bo przecież w pułku było wielu Kaszubów, więc po raz pierwszy wyłuszczył wszystko po kaszubsku:

– Nowożnieszi kaszebsczi wortnote to uwożanie dlo tradycje, wiare i famileji. Po młejim przińdzenim nazod z łejska chca sa żenic. Młeja przińdna białka, Werónka, je córką reboka z Gdyni, chterna mo łestac w rebacczi checze, cobe w przińdnoce miec stara łe słejich starszich. Musza to uszónowac. Jo tiż jem prostym Kaszebóm, a nie przińdnym oficera. Młejim i mojej famileji mola są Kaszebe .
Rotmistrz wpatrywał się w Lełonka, jakby zbierał myśli.
– Wy, Kaszubi, jesteście honorni jak Górale, szanujecie miłość do Ojczyzny jak wszyscy kresowiacy, ale wasza wierność tradycji i wiary jest chyba ponad wszystkimi. Mnie najbardziej zadziwia jednak wasza powściągliwość i pewna skrytość w działaniu, jakaś taka nieufność. Do dziś nie wiedziałem o twojej Weronice. Ze smutkiem uszanuję twój wybór, bo jesteś dobrym, zdolnym i roztropnym ułanem. Szkoda, bo takich Ojczyzna potrzebuje.
– W Gdyni też się przydam – wtrącił Kosyn.
– Pewnie tak. Jak wy to mówicie?
– No jo – z wyczuwalnym zadowoleniem w głosie podpowiedział Lełonko.
– No jo – powtórzył rotmistrz, który już trochę był obsłuchany w języku kaszubskim, bo w 18 Pułku Ułanów Pomorskich było wielu Kaszubów.
Na chwilę w gabinecie dowódcy zapanowało milczenie.
– Panie rotmistrzu, jeśli Brifka pana zaakceptuje, to może pozostać w ułanach pod pańską komendą.
– Dobre i to – ucieszył się dowódca.

Przed wyjazdem na urlop Lełonko jeszcze kilka razy spotykał się z rotmistrzem i to najczęściej w jakichś ustronnych miejscach. By Brifka reagowała na przywołanie swojego przyszłego właściciela, rotmistrz musiał nauczyć się naśladować znanej koniowi śpiewu dzierzby, dokładnie tak, jak robił to Kosyn.
– Panie rotmistrzu – tym razem wiernie ze słowami ojca tłumaczył Lełonko, – dzierzba to taki rzadki kaszubski ptak, którego śpiew jest bardzo tajemniczy. Jego śpiew ma melodię takich metalicznych krótkich strof z wtrąceniami imitacji głosów innych ptaków. Moim sekretnym nawoływaniem Brifki jest śpiew dzierzby z wtrąceniem pierwszych dźwięków słowika. To musi być tak…
Rotmistrz próbował kilkakrotnie, ale melodia ciągle była niedoskonała.
– Słowik panu wychodzi, ale dzierzbę trzeba poprawić, bo Brifka tego nie zaakceptuje – stwierdził Lełonko. – Koledzy, którzy kilka razy słyszeli, jak przywoływałem kasztankę, już tego próbowali, ale ona na to nie reagowała, bo trochę fałszowali.
– Nie przypuszczałem, że koń może mieć taki słuch, by w szczegółach rozpoznać melodię – dziwił się rotmistrz.
– Skoro ma większe uszy, to i słuch ma lepszy – konkludował Kosyn. – W czasie zwiadów często Brifka odkrywała coś, z czego ja w ogóle nie zdawałem sobie sprawy.
– To prawda. O tym i ja doskonale wiem – zgodził się dowódca dywizjonu. – Więc nadal ćwiczymy…
Po wielu próbach i poprawkach Lełonko uśmiechnął się z zadowoleniem:
– No jo, teraz chyba melodia je rychtych. Jeszcze sprawdzimy jutro, a potem pan rotmistrz zrobi próbę z Brifką.
– Jeśli klaczka mnie posłucha i zaakceptuje, możesz natychmiast jechać na urlop, by spełnić swoje marzenia – z nieukrywaną radością stwierdził rotmistrz. – Podczas twojego urlopu doszlifujemy się i zaprzyjaźnimy na dobre tak, że Brifka będzie mnie uważała za swojego jedynego pana.
Lełonko ze smutkiem spojrzał na konia. Na twarzy młodzieńca można było dostrzec głębokie zamyślenie. Dowódca dywizjonu zauważył to i jakby się zaniepokoił.
– Klaczka będzie miała u mnie najlepszą opiekę – stwierdził niepewny swego.
– Nie o to chodzi, panie rotmistrzu. Wiem, że Brifka będzie miała u pana najlepszą opiekę pod słońcem, ale to nie wszystko …
Kosyn głęboko westchnął, co jeszcze bardziej zaniepokoiło dowódcę. Po krótkiej chwili Lełonko kontynuował:
– Zwierzęta, panie rotmistrzu, nie są tak sprzedajne jak ludzie. Brifka z pewnością zaakceptuje pana, będzie wierna jak pies, ale w swym wielkim końskim sercu zawsze pozostanie tęsknota za Lełonkiem.
Zapanowała chwila milczenia.
– Przyzwyczai się – z przekonaniem stwierdził rotmistrz. – Czas wszystko leczy.
– Pewnie i tak – zgodził się Kosyn. – Myślę, że gdy się na dobre zaprzyjaźnicie, to Brifka też rzuci się z panem w wodę i skoczy w ogień, ale mnie jednak zawsze będzie nosiła w swoim końskim sercu i zawsze mnie rozpozna …

Ostatnie rybackie wesele w wiosce Gdynia.

Gdy Lełonko przyjechał na trzytygodniowy urlop, po dwóch dniach, w czwartek jak tradycja kaszubska nakazuje, z matką i z wuja Bernatem, prawie o zmroku, podjechali bryczką w rojbe (w swaty) pod rybacką checz w Gdyni. Choć starostą weselnym miał być rotmistrz 18 Pułku Ułanów Pomorskich, drużbą Kosyna, na zarękowiny, który też przyjechał w bryczce, był szanowany w Małym Kacku gbur Józef Lanc. Lełonko przyniósł dary swej ukochanej: – złoty pierścionek i piękne kolczyki.
Werónka wiedziała o powrocie swojego ułana, więc już była przygotowana i odwzajemniła się jedwabną chustką, którą zarzuciła ukochanemu na szyję. Tak więc dobiegło końca oficjalne wrejowanie (chodzenie z sobą). Teraz na dobre mogły się zacząć przygotowania do wesela.
Po oficjalnych zrękowinach młodzi dali na zapowiedze, wybrali datę ślubu i w obu rodzinach sprawy wesela stały się najważniejsze.
– W dobrym czasie zaczniecie z Werónką życie w naszej checzy – wyznał z troską gdyński rybak – bo kilka dni temu, 21 maja, tam dalej na plaży został wbity pal pod budowę Tymczasowego Portu Wojennego i Schroniska dla Rybaków. Ja stary, a nadchodzą nowe czasy. Nowy gospodarz lepiej to rozumem obejmie.
– Co bandze, to bandze – odpowiedział Lełonko – ale wesele zrobimy po rybacku i po kaszubsku, jak na Kaszebe i pomorskiego ułana przystało.
– Może to ostatnie kaszubskie wesele w starej wiosce Gdyni – zamyślił się rybak.
– I dlatego wszetko muszi bec zgodnie z kaszubską tradycją i trochę po nowemu. Skoro mój rotmistrz ma bec honorowym starostą, to pokażemy mu kaszebszczi zweczi (zwyczaje), ale ułański porządek też należy uszanować – rozważał Lełonko.
– No jo, od nas z Gdyni będą gburzy i rybacy. Od ciebie z Małego Kacka też pewnie gburzy, ale przece bandze i twój stryjek ze Smirowa, a to ważna postać. Myślę, że przyjdzie wójt Radke, no i ten nasz najważniejszy, Antoni Abraham. Dlatego wszetko muszi bec dobrze rozplanowóny.
– Jo – przytaknął Lełonko. – Najgorsze, że ja muszę jeszcze na kilka dni wrócić do wojska.
– No właśnie – przytaknął przyszły teść. – Dlatego ważne, by dobrze spisał się gdyński drużba. Przed końcem urlopu musisz to ogarnąć, by było i po kaszubsku i trochę po ułańsku, jak powiedziałeś.
– No jo – zgodnie potwierdził Kosyn. – Z Werónką dokładnie co i jak obgadamy, bo gdy wrócę do jednostki, to ona bandze tu w Gdyni miała baczenie na wszetko. W Kacku mama, brat i Lanc zajmą się resztą.
– Ja z synami pomożemy córce i pokierujemy wszetczim jak należy – zapewnił stary gdyński rybak.

*
Gdy w koscele weszłe trzecy zapowiedze, do ślubu i weseliska było całkiem blisko. Na gdyńskiego drużbę rodzina Augusta wybrała Józefa Skwiercza. Raz, że byli spowinowaceni, a dwa, że to u nich mieszkał Antoni Abraham, szanowany kaszubski trybun i serdeczny przyjaciel Wuja ze Smirowa.
Tydzień przed ślubem Skwiercz wystroił się w strój obrzędowy, jak na drużbę przystało, w granatową sukmanę (seknia), przepasał czerwoną szarfą i założył czarny wysoki kapelusz. Zerknął jeszcze na konia przystrojonego czerwonymi kwiatami i przepasał do boku sakwę na pieniądze. Przed sobą do siodła przytroczył trąbkę, a do ręki wziął laskę z przywiązanymi do niej czerwoną wstążką barwnymi piórami. Powtórzył sobie jeszcze kilka zwrotek wierszowanej roczby (zaproszenie na wesele), ułożonych razem z Werónką, w której zapraszał na uroczystość weselną. Po tym przypomnieniu ruszył w stronę gdyńskiego dworca.

Przy dworcu na starszego drużbę czekało już dwóch muzykantów i do pomocy drużba, Janek. Po przywitaniu się Skwiercz ustalił porządek ceremonii:
– Pójdziemy z roczbą po wszystkich gospodarstwach aż do plaży, a potem do każdej rybackiej checzy. Ja jadę wolno na koniu, koło mnie z prawej idziesz ty, Janku, a wy tuż za nami gracie wesołe pieśni. Gdy zatrzymuję konia przed zagrodą, przestajecie grać. Ja ogłaszam przybycie trąbką, a Janek otwiera bramę, jeśli wrota na posesję nie będą już otwarte. Gdy wjadę na podwórko, reszta należy do mnie. Gdy zeskoczę z konia, przytrzymasz go Janku za uzdę. Rozpoczynamy od Grubbów, a kończymy przy ujściu Chylonki.
– Ne jo. To bandze roczba całej wsi, jak downi biwało – przytaknął któryś z muzykantów.
– Ne tej grac! Z Błegiem! – zakomenderował starszy drużba i cmoknął na konia, nogami uderzając go po bokach.
Ściągnięcie wędzidłami dawało maszerowanie wolnym krokiem. Muzykanci zaczęli grać „Od samego rana goście się zjeżdżają” . Młodszy z muzykantów zaczął śpiewać:
Zarozka ju z rena, kłel naszego młerza
Głesce sa ju zjeżdżajóm
Bo tam wieseliskłe młodi państwo wnet majóm,
Ju do slebu je bliskłe.
Brama na posesję Grubbów była otwarta, więc wjechali koniem prosto na podwórko. Skwiercz dostrzegł już gospodarzy, ale zgodnie z tradycją i dla podkreślenia ważności misji zatrąbił donośnie. Dopiero tuż przed gankiem zeskoczył z siodła. Uderzył przed gospodarzami ozdobną kleką ( tu laska obrzędowa) w ziemię, potrząsnął nią i rozpoczął wygłaszanie roczby:
Panna brutka, Werónka, znana brifka nasza
Serdecznie państwa na wesele sprasza.
Przykazał mi również pan młody,
Bym nie opuszczał żadnej zagrody.
Gdy drużba rozpoczynał wygłaszanie roczby, przed domem byli tylko gospodarze, ale już po pierwszych słowach na ganek wyszła synowa i dwie niezamężne córki. Skwiercz widząc to potrząsnął laską w ich stronę i do nich skierował dalszą zwrotkę roczby:
Pan młody prosto z wojne z ułanama przebandze
Wianc na tym wieselisku cało Gdinio bandze.
Zapraszam was panieneczki na przydaneczki
Żebyście się ładnie ubrały i drużbom podobały.
Po chwili śmiejąc się dodał:
Skoro tylu kawalerów i ułanów bandze
Przypominam, by wszetczi panny i mężatki
Skorzenki wyfiksowały i pończoszki podwiązały,
Nie blewiązkami, ale jedwabnymi wstążeczkami.
Skwiercz znów pomachał laską, potrząsnął sakwą i walnął laską o ziemię. Grubba potwierdził to wesołością, co starszemu drużbie dodało jeszcze większej śmiałości:
Na tym weselisku bandze wiele beczek piwa
I antałki sznapsa z chternych nie ubywa
Tam se bandą państwu mile kłaniali
I kieliszki z ochotą chutkłe nalewali
Na waszym podwórku wiele gansy macie
Więc i na czarninę pewnie jakąs dacie.
– Pewnie, że damy – stwierdziła Grubbowa. – Przece Werónka z naszą Hanką do szkołe chłodzeła. Jak trze dni przed weselem brutka bandze zbierała na „biedną mirzota”, to móże jachac z naszą Hanką, a my nawet wóz damy, bo wiadomo, że w rebacczich checzach ich nie majóm.
– Dobry pomysł. Powiem o nim naszej brutce – przytaknął drużba i z zadowoleniem kontynuował roczbę:
Zapraszam na przyszły wtorek z rana samiutkiego
Do domu Augusta na kieliszek piwa dubeltowego
Potem wszetczich co łede sa nie lękają
Strojne boty rybackie w młerze zabierają
Dredżi kłerowód drogą do Oksywia ruszy
Z wesołą muzyką na wozach przybranych
I z tłumami ledzy w bryczkach malowanych
Gdy wszetczi Gdinianie tam sa już spotkają
Na pana młodego przy kłescele krótko zaczekają
Jego kłerowód z daleka przybandze
A w nim ułany i sam rotmistrz bandze.
Czej sławetna brutka spotka już pana młodego
Bandą wszetczich zapraszac do Domu Błeżego
Be sa płemłedlec do Błega i Decha Swiantigłego
Każdy swoją modlitewkę ku Błegu zanoszi
I o błogosławieństwo dla młodych płeproszi.
– Ne jo. Tero ju prawie wszetko wiadome – wtrąciła Grubbowa.
– To rzekna wiancy – dodał Skwiercz:
Po kłescele przez tidzeń i wiancy
Bandzem w Gdini jedle, pile i sa weselile.
Bandą tam grały skrzepczi i dude
I wszetczim bandą trzansłe sa ude.
– Rychtych płewiedzone – znów skomentowała Grubbowa. – Stary – zwróciła się do męża, – a przenies to, co noleżi.
Gdy gospodyni z córkami i z synową ze starszym drużbą rozmawiali, po chwili wrócił gospodarz. W jednej ręce trzymał szklaneczkę, a w dredżi buteleczkę. Nim jeszcze zabrał sa za polewanie, do sakwy przypasanej u boku drużby też coś wrzucił.
– Napijme sa, be dali dobro roczba beła – przepił do Skwiercza.
– Jo, ale muzykance i ten mój pomocnik też o suchej gambie dali ju nie bandą młegle chłedzec.
– Wasze zdrowie – przepił dalej drużba Józef do kompanów.

Drużbowie i muzykanci pokrzepieni na duchu udaną wizytą jeszcze z większym zapałem i wesołością opuszczali zagrodę Grubbów. Przy ich gospodarstwie w stronę morza ciągnęły się dalej pola, ale po drugiej stronie Starowiejskiej, trochę w dół, ale jeszcze przed szkołą i pocztą, blisko siebie mieli zabudowania dwaj gospodarze: Lasma i Wandtke. W małej wiosce wiadomości szybko się rozchodzą, więc po trzeciej zapowiedzi wszyscy już wiedzieli o weselu i spodziewali się, że drużba będzie jechał z roczbą. Przebąkiwano, że na weselu będzie cała wioska, ale niektórzy z gdyńskich gospodarzy nie było pewnych, czy biedniejsi od gburów rybacy zrobią takie weselisko.
Odgłos muzyki dobiegającej od dworca sprawił, że domownicy pobliskich gospodarstw z zainteresowaniem śledzili wszystko. Po wjechaniu drużby na podwórko Grubbów, u Lasmów i u Wandtków na oścież otworzono bramy. Skwiercz w pierwszym gospodarstwie prawie dosłownie powtórzył te same słowa roczby, ale już o Wandtków musiał dużo zmienić. Raz, że widział jak za płotem jego przemówienie słuchają sąsiedzi, a dwa, że u Wantków byli sami kawalerowie. I właśnie u nich po pierwszej zwrotce roczby z zaproszeniem od Werónki ogłosił:
Jem wysłannik brutki i pana młodego,
Dzelnego ułana pomorskiego
Chteren na pianknym koniku wojował
I bolszewików w niewole pojmował
Zapraszam drużbów, be się o proch postarali
I w dniu ślubu na wiwat głośno strzelali.
Kto na wesele do Augusta przyjedze,
bandze czarnina i bandą sledze.
Przez tydzień i dwa bandze grac muzyka,
a takiej wesołości wnet się nie spotyka.
Zapraszamy wszetczich gburów i rybaków,
be uzdrzeli też naszich dzelnych wojaków.
Starszy drużba dodał jeszcze kilka wygłaszanych już poprzednio zwrotek roczby, ale te nowe Wandtkowa zauważyła:
– Co ty, Józef, taczi poeta sa zrobił? Same rymy u cebie.
Skwiercz uśmiechnął się tylko i odpowiedział:
– Roczba bez rymu dobrego, to jak kłeza chterna boczi sa na drzewo.
Gospodarze nagrodzili to wesołością i po zakończeniu roczby znów dorzucili kilka propozycji, by cała wioska Gdynia, nim zaczną budować port, mogła jeszcze odprawić tu tradycyjne rybackie i kaszubskie wesele.

U Lemków nie było odzewu ani na muzykę, ani na głos trąbki. Brama była zamknięta, ale Skwiercz wjechał koniem na podwórko i ponownie zatrąbił. Gdy zeskoczył z konia i dobywał kredy, by zaproszenie napisać na drzwiach domu, na ganek wyszła babcia z wnuczką. Widać było, że zrobiły to niezbyt chętnie. Starszy drużba ograniczył się do podstawowych zwrotek roczby, ale jednak dodał:
Szanowni państwo pianknie wam sa kłaniam
Be jic na wesele serdecznie nakłaniam
Od reboków bandą pomuchle, węgorze i sledze
A od gdińsczich gburów wiele miansa bandze
Obyście sę państwo tylko nie lenili
I na weselisko też chutkłe przybyli.

Dotarli z roczbą do kowala. Było ciepło i drzwi do domu stały otworem, a że „bełe taczi, cobe drużba mógł przez nie na koniu wjachac ”, to Skwiercz wjechał na koniu prosto do izby. Dopiero w środku z konia zeskoczył, uderzył laską obrzędową o podłogę i rozpoczął wygłaszanie roczby.
Było dużo wesołości. Na koniec kowal obiecał, że po weselu wszystkie ułańskie konie za darmo podkuje. Gdy Skwiercz stwierdził, że pewnie na to nie będzie czasu, to nim zdążył potrząsnąć sakwą, kowal hojnie sypnął do niej groszem.

Orszak z raczbą dotarł do willi „Stella Maris” księdza Dorszyńskiego. O emerytowanym księdzu krążyło w wiosce wiele pogłosek: jedni twierdzili, że był to wielki sknera, który nawet do biskupa protestował przeciw pobieraniu za śluby i pogrzeby zbyt niskich stawek pieniężnych przez proboszczów, a inni chwalili go za gościnę Hallera i wszystkich najważniejszych Rzeczpospolitej podczas Zaślubin z morzem w Pucku. Tak czy inaczej dla Skwiercza było to pewne wyzwanie. Nie bardzo wiedział, czy po chłodnym przyjęciu obrać drogę roczby i dziękować za „chciwą szczodrość”, czy też liczyć na prawdziwą szczodrość. Skwiercz wybrał tą drugą wersję.
Po trąbce ksiądz wyszedł przed willę. Starszy drużba rozpoczął zwrotki standardowego zaproszenia.
Baro serdeczno zapraszamy ksandza
Be w domu i kłescele młodych błogosławił
Be z ksandzem Rybką na weselu sa wstawił
Szczodrosc ksandza je baro znóno w Gdini
I o zaślubinach wszetczi dobrze wiemy
A że bandą ułany i sam rotmistrz bandze
To pewnie i nasz ksąndz też przybandze.
Starszy już wiekiem ksiądz wrzucił coś do sakwy drużby, ale mimo to Skwiercz dodał:
Kiedy sa ksąndz zabiera do weselnego domu,
Aby nie zaboczył worka z pięniądzami
Ani z miedziakami, ani z fenigami
Jeno z białymi talarami.
– Nie zabocza – uśmiechnął się stary duchowny.

W rybackich checzach ogłaszanie roczby było samą przyjemnością. Wszyscy gdyńscy rybacy lubili i szanowali Augusta, rybackiego druha, więc posypało się wiele propozycji: te powinienes, Józef, na roczbie głosec: „W jednej checzy bandze tańczono, w dwóch warzono, a w trzech bandze jedzono”.
– No jo – przytaknął Skwiercz – tak to i bandze.

*

Trzy dni przed weselem przed checz Augusta podjechał wóz zaprzężony w strojną parę koni. Do uprzęży rumaków były poprzypinane zielone gałązki, przeważnie ruty lub barwinka, a nad końskimi głowami, niczym wielobarwne kolorowe czuby, przymocowane były piękne bukiety kwiatów. Od bukietów i gałązek powiewały czerwone wstążeczki.
Duży gospodarski wóz, którym zazwyczaj wożono wszystko z pola i na pole, też wyglądał niezwykle. Temroty (boczne deski wozu, w Galicji lotry) oraz przednia i tylna zastawka były ukraszone kaszubskimi wzorami, a cały wóz był w kwiatach i zielonych gałązkach, nad którymi również powiewały czerwone wstążeczki . Na zwykłym wozie pomiędzy temrotami leżała jedna deska, służąca za ławkę dla woźnicy, ale na tym wozie były ich dwie. Jedna, tuż na przedzie, w zasadzie była zwykłym codziennym siedzeniem powożącego gospodarza. Teraz siedział na niej i powoził zaprzęgiem syn Wantków ubrany w strój młodszego drużby. Ta druga poprzeczna deska na samym tyle wozu była ozdobna i wymoszczona miękkim płótnem.
W rybackiej checzy oczekiwano na zaprzęg, więc gdy tylko konie zatrzymały się, wkrótce na wóz wdrapała się odświętnie wystrojona Werónka. Miała ubraną czerwoną spódnicę, dziergany gorset i zielony fartuszek. Na głowie był wianek z ziół i kwiatów. Jej jasny, gruby warkocz upinała lśniąca błyskotkami opaska. Gdy dziewczyna zajęła już miejsce na tej tylnej wymoszczonej ławce, domownicy włożyli na wóz kilka pustych kobiałek i parę nowych skrzynek, jakie zwykle używano do transportu na targ wędzonych ryb.
– Z Błegiem Werónko – żegnała matka córkę, na drogę czyniąc znak krzyża.
– Do bane (dworca) pojedzeme Spacerową (dziś 10 Lutego), bo przy niej nie ma żadnych domów i dopiero od Grubbów zacznie sę oraszak dla „biedna mirzota” – uściślił kuczer (woźnica) Wandtke.

Hanka Grubba, koleżanka z klasy Werónki, wraz z całą rodziną czekała na przyjazd obrzędowego wozu. Też była odświętnie ubrana, jak na główną przydonkę przystało, i na głowie również miała piękny wianek. Gdy konie już się zbliżały, na akordeonie zabrzmiiał marsz powitalny. Z werwą zagrał go młody Fryderyk Zyck, który muzyką miał uświetniać korowód „biedna mirzota”.
Hanka usiadła na tylnej ławce koło Werónki. Zyck, nie przestając grać, wgramolił się na siedzenie z przodu.
– Jak we sliczno wezdrzyce – wzruszyła się Grubbowa patrząc na Werónkę i Hankę – po prowdze, to wa jesce najpiankniejszi dzewczeca w Gdini.
Obie dziewczyny rzeczywiście wyglądały przepięknie. Nim jednak konie ruszyły, gospodyni jako pierwsza do kobiałek nakładła jajek, sera i woreczek mąki. Nie zapomniała też o gęsi, którą obiecała Skwierczowi podczas roczby. Żywa gęś, by była na czerninę, z czerwoną kokardką na szyi i ze związanymi nogami też znalazła się na malowanym wozie. Nim Grubbowa włożyła na wóz datki, Grubba na szyjach koni przywiązał dzwoneczki, jakie zwykle mocuje się przy sannie w zimie.

Drużba Wandtke cmoknął i szarpnął lejcami. Zyck na przedniej ławce na cały akordeon zaczął grać marsza. Konie potrząsnęły głowami i rozdzwoniły się dzwoneczki przy ich szyjach. Malowany wóz z odświętnie ubraną brutką i pierwszą przydonką ruszył Starowiejską w stronę morza. Na początku za obrzędowym wozem szła niewielka grupka dzieciaków, ale im bardziej wóz zbliżał się do figurki przy plaży, tym dzieciaków było coraz więcej. Oprócz dziecinnej ciekawości w pewnym sensie było to też rejestrowanie, co kto daje na „biedna mirzota”. Gburzy ze Starowiejskiej oprócz jajek, sera, masła, śmietany i mąki często dawali wędliny własnego wyrobu, kury, kaczki lub gęsi. Co niektórzy do kobiałek na wozie wkładali też antałki okowity swojego wyrobu. Nic dziwnego, przecież przez co najmniej tydzień miało to być święto całej wioski Gdynia. Kaszubi, którzy na co dzień żyli bardzo skromnie, na takie świętowanie nigdy nie szczędzili.

U Skwierczów przed domem czekał już starszy drużba, Józef, z rodzicami i całą rodziną, ale nad wszystkimi wzrostem i posturą górował Antoni Abraham. Gdy Skwierczowie dokładali datki do mirzoty, kaszubski trybun powiedział do Werónki:
– Lełonko to zacny Kaszeba. Dużo bym dał, by mieć takich synów. Nic wam nie dam prócz błogosławieństwa i życzliwości, bo nic nie mam. Bądźcie skarbami tej naszej kaszubskiej ziemi – to moje szczere życzenie.

Akordeonista Zyck po marszu od sąsiedniej posesji, tuż przed willą „Stella Maris” zagrał coś dla wiwatu. Stary ksiądz Jan Dorszyński, choć podpierał się laską podszedł do obrzędowego wozu.
– Powiedz mi Weroniko (dobrze znał Werónkę, bo jako listonoszka przynosiła mu listy), czy rzeczywiście na twój ślub przybędzie rotmistrz z ułanami?
– Rotmistrz ma być starostą. Tak powiedział Lełonko – nieśmiało odparła dziewczyna.
– To dobrze, moje dziecko. Powinnaś być z tego dumna, a nie odpowiadać jakbyś się wstydziła – z łagodnym uśmiechem odrzekł stary duchowny. – Zapytałem, bo chłopak od Skwierczów podczas roczby to zapowiadał, ale roczba, to roczba i czasem głosi się coś dla zachęty.
– Drużba Józef głosił tylko prawdę – z przekonaniem odparła brutka.
– To dobrze, to dobrze – pochwalił staruszek ksiądz. – Skoro w mojej willi podczas zaślubin z morzem nocowali wszyscy najważniejsi Rzeczypospolitej to i teraz będę zaszczycony, gdy rotmistrz z ułanami podczas wesela będą u mnie nocowali. Będę rad dowiedzieć się czegoś więcej o tej wielkiej wojnie z bolszewikami.
– Gdy tylko przybędą, powiem o tym Lełonkowi – skromnie odparła dziewczyna.
Choć Werónka się wzbraniała, duchowny wcisnął jej srebrną monetę i pobłogosławił na dalszą drogę.

U sióstr Szarytek, gdzie na poddaszu mieszkał emerytowany ksiądz misjonarz Ludwik Rybka, powitanie orszaku „biedna mirzota” nieoczekiwanie nabrało wielkiego znaczenia. Dom sióstr był po drodze, więc tylko z obowiązku odwiedzenia wszystkich zatrzymał się przed nim wóz obrzędowy. Ani Werónka, ani przydonka Hanka nie oczekiwały na jakiekolwiek datki. Powszechnie było wiadome, że ksiądz Rybka, który wartości duchowe przedkładał nad wartościami materialnymi, sam chodził w połatanej sutannie i był biedny jak ta przysłowiowa mysz kościelna. Siostry wprawdzie jeszcze miały spory kawałek pola, jakie otrzymały w 1910 r. od Magdaleny Skwiercz, ciotki Józefa, ale to ich opieka nad biednymi i chorymi wymagała wsparcia.
Zakonnice jednak wyszły przed dom Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia razem z księdzem Ludwikiem, nim jeszcze wóz zatrzymał się przed ich posesją. Siostry trzymały duży kosz pachnących ziół i przypraw wyhodowanych w swoim ogrodzie.
– To na weselu będzie najbardziej przydatne, by dobrze smakowało, pachniało i by żywności nie zepsuć – zapewniała przełożona Zgromadzenia. – Siostra Anastazja jest mistrzynią w gotowaniu i przechowywaniu żywności, więc pomoże wam w kuchni przez całe wesele.
Siostra Anastazja oparła się o burtę wozu i zerknę na wypełnione skrzynki, kosze i kobiałki.
– Ho, ho, ho! – złapała się z głowę. – Nasi gburzy wykazali się dużą hojnością. Widać, że co najmniej tydzień będzie świętowanie.
– Tako tradycjo – z pokorą odpowiedziała Werónka.
– Jo, jo – zgodziła się Anastazja. – Te dary Boże, które teraz są na kaście wozu, w czasie wyładunku trzeba dokładnie posegregować i zabezpieczyć, by nic się nie zmarnowało. Przecież jest ciepło i dużo żywności szybko się psuje.
– To niech siostra się tym zajmie – poleciła przełożona.
Siostra Anastazja z zadowoleniem skinęła głową przełożonej i zwróciła się do dziewczyn:
– Ja tylko się ogarnę bardziej na roboczo i zaraz za wami będę koło rybackich checzy.
Brutka i przydonka serdecznie podziękowały za dary Szarytkom i księdzu Rybce oraz z głębi serca jeszcze raz serdecznie zaprosiły do czynnego udziału w weselu.
– Będziemy, będziemy – zapewniła przełożona Sióstr Miłosierdzia i sędziwy misjonarz.

Gdy wóz obrzędowy dojeżdżał do rybackich checzy, na przybycie czekały wszystkie sąsiadujące rodziny. Dla kogo jak dla kogo, ale dla tych twardych ludzi morza uroczystości rodzinne ich serdecznego druha były ważnym świętem całej rybackiej braci.
Akordeonista Zyck, widząc sporą grupę ludzi mocno rozciągnął akordeon w powitalnej pieśni. Od rybaków odpowiedział mu burczybas i skrzypce. Gdy przystrojone konie zatrzymał się tuż przy mieszkańcach rybackich checzy, powitalną pieśń zgodnie zakończyły wszystkie instrumenty.
– Werónko, brutko nasza, me ju móme ugodóne. Wszetko bandze przynoszone, kiedy bandze trzeba. Wszetczi spiżarnie i rybackie wędzarnie w checzach są otwarte na twoje wesele.
– Jo, córko – potwierdził ojciec. – Teraz możesz już zejść z wozu, a to coście z Hanką przywiozły, gospodynie rozdzielą tam, gdzie będą strawy warzone.
– Tak dużo wszystkiego, trudno będzie to ogarnąć – komentowały rybackie gospodynie trochę niezwyczajne dla tak wielkiego dobra. – Przecież jest ciepło, więc szybko trzeba to zabezpieczyć przed zepsuciem.
– Siostra Anastazja pomoże, a ona najlepiej wie, co robić. – z satysfakcją powiedziała Werónka, oglądając się za siebie. – Właśnie już idzie z nowym pękiem ziół.
– Ne jo – z zadowoleniem potwierdziły gospodynie. – Ona najlepiej będzie wiedziała, co należy robić, by nic nie zmarnować, lepszej kucharki ze świecą się nie znajdzie.

Gdy kobiety z siostrą Anastazją zajmowały się darami przywiezionymi przez brutkę i pierwszą przydonkę, rybacy do pomocy nie byli już potrzebni. Wszyscy wczesnym rankiem chcieli wyruszyć w morze, by był dostatek ryb na rybackim weselu. Mieli też do załatwienia inne ważne sprawy.
– Białki bandą najlepiej wiedzały, co mają robić, a my u Edmunda obgadamy resztę – ściszonym głosem powiedział do Augusta sąsiad, u którego w checzy miało być główne weselne gotowanie. – Wszyscy druhowie powoli tam się kierują.
– Podziękuję tylko Zyckowi za granie i młodemu od Grubbów za powożenie i zaraz tam będę.

Checz Edmunda była przedostatnią w stronę ujścia Chylonki. Stała już „Na piasku”, co administracyjnie wprawdzie należało do Oksywia, ale faktycznie do potoku, a nawet i dalej, grunty były własnością gospodarzy z Gdyni. Może dlatego na terenie Oksywia były „Gdyńskie błota”, skąd Schroeder wysyłał bardzo cenne borowiny do uzdrowisk w Sopocie i w Niemczech. Rybacy od Starowiejskiej do Chylonki, choć jedni należeli do Gdyni, a inni do Oksywia, w zasadzie obok gospodarzy byli drugą, mniej liczną i uboższą, ale zwartą grupą mieszkańców tej samej wioski. Gdyńskie błota oraz bagna i torfowiska za Chylonką sprawiły, że te parę rybackich checzy całkowicie nieformalnie było połączone z Gdynią. Ciężka praca na morzu i ta sama bieda – bo gdzie sprzedać ryby, skoro do pobliskich miast: Oliwa, Wejherowo i Puck jest daleko – sprawiły, że rybacy wspierali się w biedzie i w radości. Wesele córki ich rybackiego druha było świętem dla całej rybackiej braci.
Gdy ojciec Werónki wszedł do rybackiej szopy-wędzarni. Wewnątrz w koło siedzieli prawie wszyscy sąsiadujący z sobą rybacy, a na środku przed nimi stało wiadro. Choć szerokie drzwi od strony morza były na oścież otwarte, powietrze przesiąkały opary bimbru. Na palenisku do wędzenia ryb stał dwustulitrowy parnik, w którym więksi gospodarze gotują paszę dla świń. Teraz zamiast paszy „parował się” przefermentowany zacier z ziemniaków i skiełkowanych zbóż. Właściciel tego „parownika”, Zelewski, miał wprawdzie niewielkie gospodarstwo, ale o jego kiperskich zdolnościach prawie wszyscy wiedzieli. Przy ważnych uroczystościach chętnie służył pomocą.
– Skoro August już jest, to pierwszy sprawdzi, co się nawarzyło i czy to nadaje się dla gości – z wesołością stwierdził Zelewski, wręczając rybakowi chochlę. – Szkła ci nie daję, żeby twój zięć w przyszłości do kieliszka nie zaglądał.
– To je ważne – przytaknął August. – Nie spodziewałem się, Edmund, że u ciebie w wędzarni pomuchle na sznaps się zamieniają.
– Jak tylko ogłosili pierwsze zapowiedzi, to my tak sobie ugadali – informowali rybacy – że oprócz ryb też na wesele trzeba jakoś lepiej wesprzeć naszego rybackiego druha. Ten pomysł wszystkim najbardziej się spodobał.
– To dobry pomysł – uśmiechnął się stary rybak.
August przejął chochlą i nabrał trochę przeźroczystego płynu z wiadra. Najpierw troszeczkę skosztował, potem wypił łyczek, a resztę chlapnął na ogień paleniska. Ta niewielka ilość płynu natychmiast spaliła się intensywnym płomieniem.
– Za krzepkie i jeszcze ciepły. Chyba co najmniej 75 gradusów ma. Bez zagrychy ani rusz – stwierdził August, podając chochlę sąsiadowi. – Na zdrowie!
– Przekąski wisi pod dostatkiem, a wszystko na wesele córki naszego druha przeznaczone – wskazał gospodarz checzy na wędzarniane drążki i pręty, z których zwisały wędzone dorsze, węgorze i śledzie.
– Jak u wszystkich naszych rybaków – z dumą dodawali zgromadzeni koledzy.
W rybackim szałerku (szopie) przez jakiś czas chochla krążyła od jednego rybaka, do drugiego. Degustowano z wiadra stojącego na środku świeżo nawarzoną okowitę i przekąszano wiszącymi na drążkach wędzonymi rybami. Powściągliwi w słowach rybacy, po przekazaniu chochli sąsiadowi, stawali się już bardziej rozmowni.
– Smak dobry, ale baro krzepkie!
– Trochę rozcieńczyć, be białci też mogłe sa napic.
– Może z tego spirtu zrobic jakąś nalewkę?
Zelewski słuchał i tylko się uśmiechał. Po wysłuchaniu prawie wszystkich opinii rzekł:
– Z mocy gradusów wszetko możno zrobic. Najprościej karmelową przepalankę z cukru. Gdybe waszi białci miały sok wiśniowy, albo syrop z rokitnika, to można be beło zrobic taką nalewkę, chternej żaden sznaps nie dorówna. Moja głowa w tym, by nawet przez tydzień nie brakło na stołach przedniej okowity, bo zacieru wystarczy.

Gdy chochla ponownie dotarła do Augusta, jego najbliższy sąsiad, Hieronim, powiedział:
– Ja tak myślę, że teraz musimy jeszcze dograć ostatnie szczegóły na te dwa dni. Widzieliście, co brutka przywiozła od gburów na mirzotę?
– Jo! Jo! – skwapliwie potwierdzali rybacy. – Kasta wozu była załadowana na blank po czubki temrotów. Z tego widać, że na weselu u Augusta cała Gdynio bandze.
– No właśnie – z przejęciem zaczął Hieronim, – przece Werónka to rybacka córka. To naszym honorem jest, by na weselu w checzy rybackiego druha beło wszetko jak należy.
– To prowda. To me rozważale – rybacy z powagą potakiwali głowami. – Któryś z nich zaproponował:
– Ty, Hieronim, masz godone jak sam wójt Radtke, to krótko przypomnij, co jesz trza zrobic.
Tym razem Hieronim rzeczywiście ograniczył się do kilku słów przypomnienia. Rybacka brać też niewiele miała już do dodania, więc spotkanie rybaków w checzy Edmunda nie trwało zbyt długo. Wprawdzie chochla zatoczyła jeszcze jedno koło, ale „degustację” robiono powściągliwie.
– Swiantowac bandzemy długo i dokładnie od wtorku – a teraz czas do roboty – podsumował któryś z rybaków.

Późnym poniedziałkowym popołudniem już prawie wszystko było gotowe do wesela. W przedślubny wieczór musiało się też odbyć poltrowanie. Przed rybacką checz panny młodej przybywali: najbliżsi rybaccy druhowie Augusta, by jeszcze co nieco przed jutrem dograć. Nie zabrakło też rodziny i bliskich sąsiadów, a że był to ostatni panieński wieczór Werónki, przyszły też jej koleżanki i albo adorujący je, albo ciekawscy kawalerowie. Ten początek świętowania, raczej skromny, bo pan młody z odległej wsi nie powinien być obecny, więc kieliszkiem wódki z drobną przekąską częstował ojciec brutki. Skromny poczęstunek nie był istotny, ale najważniejsze, by na szczęście głośnio tłuc szkło. W zimnych miesiącach, gdy przyjęcie gości było wewnątrz, goście, lub nawet ci nie zaproszeni, tłukli naczynia szklane, butelki i porcelanę o próg lub futrynę drzwi. Teraz wesele było latem, a gościnne stoły i ławy na podwórzu, więc August w ich pobliże przytoczył duży kamień. Rozbijanie o niego szkła było bardziej głośne i na oczach widowni, a panna młoda, która powinna posprzątać szkło, miała mniej roboty. Wiadomo, było to tylko po to, by przynieść szczęście młodej parze.

Ślub Werónki z Lełonkiem był wyznaczony w kościele na godzinę jedenastą. Wcześniej ustalono, że orszak weselny – a w zasadzie dwa orszaki, bo jeden drogą do Oksywia przy plaży, a drugi łodziami rybackimi morzem – wyruszy z domu panny młodej godzinę wcześniej. Wprawdzie nie było potrzeby, by aż tyle czasu poświęcać na dotarcie do kościoła, ale korowód weselny to też zabawa, muzyka i śpiew. Poza tym mówiono: – Kto w drodze na wesele sa spieszy, temu żecy chutko uceky i nigde z niczem nie może zdążec.
Już około ósmej przy pomoście, tuż przy checzy Augusta, zacumował pięknie przystrojony kuter rybacki, który miał przewieźć morzem najważniejszych weselników. Morze było spokojne, więc tuż za pomostem kołysały się na kotwicach barwnie przystrojone łodzie wszystkich rybaków z Gdyni, Orłowa i Oksywskiego Rogu. Na jednej łodzi przybyli też rybacy z Mechelinek. Wszyscy już wiedzieli, że na styku „weldżiego i małego młerza” ma być budowany duży port.
Po wielkich wojnach – tej światowej i bolszewickiej – był to ważny oddech swobody. Dla rybackiej braci w tych nowych nadchodzących czasach wsparcie szanowanego rybackiego druha nabrało dodatkowego znaczenia. Nadchodziło nowe, więc należało przypomnieć o tej do niedawna gnębionej tradycji.
August ze wzruszeniem powitał swoich morskich druhów już na plaży. Zagrały im na powitanie skrzypce, bandonie i bastele , a stary rybak zaintonował:
Jem jô rëbôk z prapradżada
Wic rëbaczëc mie wëpôdô –
Ref: Kòchóm jô Bôłt, ridel, wiosło,
Żëj nóm, żëj, naszé rzemiosło.

Nie chcã wëgrzewac sã w łożu,
Le chcã w bôce bëc na morzu –
Ref: Kochóm jô…
Po powitaniu rybaków trzech muzykantów czekało przed checzą na przybycie dalszych gości. Najpierw na malowanym wozie – tym obrzędowym z „biedna mirzota”, ale już z czterema ławkami – przyjechała pierwsza przydonka, Hanka. Pomoc koleżance ze szkoły w tym ważnym dniu uważała za swój święty obowiązek. Muzykanci tych pierwszych gdyńskich gburów powitali zwrotką „Mòje stronë”:
Mòje stronë, mòje stronë
są nôlepszé z wszëtczich strón.
Móm w nich kwiatë, wòdë, lasë
w pòlu rosce żëtny plón.
Ref: W mòjich stronach, w mòjich stronach,
wiater sztormã z nordë dmie.
Jadą kùtrë i òkrãtë
na rzmie blizë stoją dwie. (bis)
Po usłyszeniu powitalnej muzyki, gospodarz ukłonił się przybyłym. Rozpoznał siedzących i głośno przedstawił:
– Przyjachale gospodarskie rodziny Grubbów i Wandtków!
– Jesz nie wszetczi, jesz nie wszetczi (jeszcze nie wszyscy), bo dredzi przińdą, be botami popłenąc – uściśliła Grubbowa.
Gdy to mówiła, przy wozie stanął Józef Skwiercz.
– Ooo! Jest i pierwszy drużba – pierwszy zauważył August, – a gdzie reszta rodziny?
– Wkrótce przyjadą bryczką razem z Abrahamem i po drodze zabiorą księdza Dorszyńskiego.
– Dobrze, że ty już jesteś, Jozef. Hanka bandze pomagac Werónce, a te Augustowi – schodząc z malowanego wozu zakomenderowała Grubbowa.

Przychodzili, bądź przyjeżdżali końskimi zaprzęgami następni goście. Przybyłych witano muzyką, a przedstawiał gospodarz wesela, August, lub pierwszy drużba. A że było ciepło i ładna pogoda, na podwórku przed checzą stała beczka piwa i duży stół z przekąskami. Gdynianie częstując się i popijając rozprawiali o weselu i śledzili przybycie następnych gości.
– Jedzie nasza bryczka – szepnął do Augusta pierwszy drużba, który z daleka ją rozpoznał.
Rybak kiwną głową.
– Zagrajcie i zaśpiewajcie „Marsz Kaszëbsczi” Hieronima Derdowscziego – polecił muzykantom.
Gdy bryczka się zbliżyła, zabrzmiał marsz:
Tam, gdze Wisła òd Krakòwa
W pòlsczé mòrze płënie,
Nasza wiara, nasza mòwa
Nigdë nie zadżinie.

Ref.: Nigdë do zgùbë
Nie przińdą Kaszëbë,
Marsz, marsz, marsz za wrodżém!
Më trzimómë z Bòdżem!
Më z Miemcama wieczi całé
Krwawé wiedlë wòjnë,
Wòlné piesnie wiedno brzmiałë
Bez górë i chòjnë.
Ref.: Nigdë do zgùbë………
Antoni Abraham zauważył, że przy śpiewaniu ludzie gubią słowa, więc staną na bryczce i zaintonował następną zwrotkę:
Przëszed Krzëżôk w twôrdi blasze,
Pôlëł wsë i miasta,
Za to jegò cepë nasze
Grzmòcëłë lat dwasta.
Refren głośno i z rzęsistymi brawami podjęli już wszyscy zebrani gdynianie.

Wkrótce potem pieszo przybyły Szarytki i stary misjonarz, ksiądz Rybka. Muzykanci przywitali ich następującą piosenką:
Gdze mòja chëcz, gdze tatków môl,
Tam zaòstôł mój całi żôl!
Wseczëca z nią sã rzeszą wstec,
Bò ji òbrôzk chc w sercu miec.
Tam nënczi głos mie kòlibôł
A rodny spiéw ò słowie grôł.
Tam mój ubëtk i mir mój béł,
Tam na klinie jô rodnym żił.

Już prawie wszyscy gdynianie przybyli do checzy Augusta. Przydonki i białki (druhny i kobiety) zajęły się ostatnim przygotowaniem brutki do wesela. Odbywał się poczęstunek i gędźba rozlegała się wokoło. Ponieważ pan młody był z dalekiej wsi, więc było wiadomo, że jego orszak weselny pojawi się dopiero przed kościołem. Może dlatego gdyńscy drużbowie, tak jak większość gburów i rybaków, bratali się przy pipie z piwem.

Przed wyruszeniem orszaku weselnego z domu panny młodej, kobiety i druhny właśnie jej poświęcały najwięcej uwagi. Starsze kobiety radziły:
– A ty, Werónko, wez dla ostredżi w kieszeń chłopski zegark, bo nepyjacel ne spi.
– I kolender, swiącony kolender – podpowiadały inne. – Kiej bandześ mia ten zegark i kolender, tej ce sa nick złego w żecu nie stanie.
Doświadczone życiem kobiety z troską rozmyślały także o przyszłym bycie finansowym brutki:
– Tera pridónki, zebujta Werónce but i włóżta ji talar. Po brutczim tuńcu Lełonko ce go wyjmie. To gwarancja, że wama w żecu detków nie bandze brakowac.
Po kilku tradycją sprawdzonych radach, nadszedł uroczysty moment zakładania wianka. Skoro spotkanie z panem młodym miało nastąpić przed kościołem, teraz było to najważniejsze wydarzenie:
Werónka usiadła na środku izby. Dookoła zgromadzili się goście, głównie kobiety. Pridonka Hanka przyniosła na talerzu mirtowy wianek, delikatnie przystrojony kwiatami i czerwonymi wstążeczkami. Druga pridonka trzymała talerz ze święconą wodą. Matka poświęciła wianek i nałożyła go córce na głowę. Muzykanci zagrali pieśń „Kto się w opiekę…”
Matka ze łzami w oczach ucałowała córkę, mocno uścisnął ją ojciec. Po zrobieniu znaku krzyża nad jej głową, brutka w towarzystwie druhen wyszła przed checz.
August zapraszał gości, by z pomostu wsiadali na rybackie łodzie:
– Na dole od oksywskiego kościoła, przy Oksywskim Rogu, jest zrobiony taki sam pomost do wysiadania z botów – informował. – Kto jednak woli wozy i bryczki, to też powoli czas na nie wsiadać. Po minięciu tych kilku domów, dalej jedziemy i płyniemy blisko siebie .
Przed wyruszeniem obu orszaków z checzy Augusta, kapela ponownie zagrała „Kto się w opiekę…”. Z tą pieśnią większość gości przechodziła plażą na pomost. Najpierw ku morzu szła muzyka, potem brutka z przydonkami i rodzice. Na tą pierwszą łódź wsiadła też starościna, wójt Radtke i ksiądz Rybka.
Gdy kuter z brutką już swobodnie kołysał się na wodzie, do prowizorycznego pomostu cumowały następne łodzie. Oprócz rybackich i po części gburskich rodzin w morskim korowodzie uczestniczył też naczelnik poczty i przełożona Szarytek z trzema siostrami. Wszystkie łodzie były paradnie przybrane dębowymi gałązkami i kwiatami, które niczym wieńce opasywały burty i maszty. Powiewały czerwone wstążki i polskie bandery. Na pierwszej łodzi, na forszocie (przednia ściana nadbudówki), był zawieszony duży obraz Świętej Rodziny, by chronił weselników od złego. Gdy wszyscy, którzy wybrali drogę morzem, byli już na pokładach, morski orszak ruszył w stronę Oksywia. Na kutrze z brutką muzykanci zagrali rybacką pieśń:
Hej mòrze, mòrze, lubòtné mòrze,
gdze twòje grańce, gdze twój kùńc,
skądka ta twòja wiôlgòsc sã bierze,
czej nama dôsz na sztrąd swój duńc.

Ref. Halo, halo, halo, halo
gdze twòje grańce, gdze twój kùńc,
Halo, halo, halo, halo
czej nama dôsz na sztrąd swój duńc.

Hej mòrze mòrze të nasze mòrze,
czemù sã zybiesz wcyg dërżisz,
dlôcze rôz sztormã na nas sã gòrzisz,
to znôù tak pëszną gladą sklisz?
Ref. Halo, halo, halo ….

Lądem do Oksywia pierwszy jechał malowany wóz obrzędowy. Na przedniej ławce przy powożącym, ale tyłem do kierunku jazdy, siedział muzykant z akordeonem. Na wozie oprócz nielicznych już osób z rodzin Grubbów i Wandtków, bo jednak większość popłynęła łodziami, siedział też pierwszy gdyński drużba, Józef Skwiercz. Bryczka Skwierczów z Abrahamem i z księdzem Dorszyńskim jechała jako druga, a za nią jeszcze kilka furmanek.
Gdy korowód ruszał, akordeonista z werwą zaczął grać. Z mocą zaintonował:
Hej, tu ù nas, na Kaszëbach malowóné zemie
Wòdë, lasë, smùdzi, górë, dzywny czar w nich drzémie
Szëmią gradła, krzë i lasë swòją piesń òdwieczną.
Ù nas przë robòce lud so nócy frantówkã stateczną.
Niebò, słuńce sã przezérô w wód przeczësti toni
Wałë strzébrã skrzą, czej wietrzno – ribka ribkã gòni…

Po minięciu ostatniej checzy, konne powozy i rybackie boty zbliżyły się do siebie już na tyle, by nawzajem dobrze się widzieć i słyszeć. Muzykanci z łodzi dostroili się do akordeonisty i nad piaszczystą plażą przeleciały dalsze słowa wspólnie odśpiewanej pieśni z morza i z lądu:
Hej, tu ù nas, na Kaszëbach w czar bògaté zemie
Bawią òkò widokama, le i smùtk w nich drzémie
Chòc Kaszëba niewëmòwny, wicy sercã czëje
Wiedno sławi chãtno krôj i lëdzy i Pòlską miłuje!

Gdyńskie korowody weselne zbliżyły się do Oksywskiego Rogu. Piaszczysta droga do widocznego na górze kościoła była tu rozjeżdżona we wszystkie strony, więc można było ją poszerzyć i jechać nią prawie przy samej plaży. Za obrzędowym wozem pozostałe bryczki i wozy skręciły właśnie tam.
Muzykanci zjednoczyli swą melodię, by przygrywać wychodzącym na brzeg z rybackich botów. Od plaży do wysoko stojącego na górze kościoła było już niedaleko, ale cały czas pod górę.
– Werónko, do slebu idzesz pod górę, to w żecu lekko pójdze ce z górki – skomentowała któraś z sąsiadek.
Teraz orszak weselny panny młodej był już tylko jeden. Jak zwykle najpierw kroczyła orkiestra, potem brutka Werónka w gronie przydonek i drużbów, a następnie najbliższa rodzina i wszyscy goście, którzy przypłynęli na kutrach rybackich. Dopiero za pieszymi jechały bryczki i wozy. Już z połowy wzgórza rozciągał się piękny widok na zatokę, widać było Półwysep Hel oraz całą dolinę Chylonki między zalesionymi wzgórzami. Na tę dolinę bez drzew, gdzie były tylko pola i łąki poprzeplatane niewielkimi kępami krzewów rokitnika oraz bagniste szuwary, teraz prawie wszyscy się oglądali. Właśnie tam, na drodze przy plaży przez pustkowia od strony wioski Gdynia, widać było konnych jeźdźców i furmanki.
– To pan młody ze swojima jedze – szeptano w brutczim orszaku.
Gdynianie dotarli na plac przed oksywskim kościołem. Przestano śpiewać i zamilkła muzyka. Bryczki i wozy już bez pasażerów zjeżdżały na bok, by zostawić miejsce dla przyjezdnych z odległej wsi. Brutka, przydonki, drużbowie, rodzice i goście formowali szyk na powitanie pana młodego. Nim jeszcze zobaczono jego orszak, najpierw dotarła dźwięczna melodia, której słowa coraz bardziej dało się rozróżnić:
Hej, hej, ułani, malowane dzieci,
Niejedna panienka za wami poleci!
Na Kaszubach ta pieśń nie za bardzo była znana. Wprawdzie od zaślubin Polski z morzem niektórym już obiła się o ucho, ale teraz śpiewali ją przecież chłopcy z 18 Pułku Ułanów Pomorskich. Gdy zza zakrętu wyłoniła się grupka ułanów, wszyscy z zaciekawieniem tam spoglądali i tym bardziej nadstawiali uszu.
Pierwszy na przedzie, na pięknym koniu z bogatą uprzężą, jechał ułan z dystynkcjami, bez proporca, ale widać było, że na piersi miał wstążkę z jakimiś odznaczeniem. Za nim jechały dwie dwójki ułanów z paradnie podniesionymi pikami, na których dumnie powiewały proporce. Dopiero za pocztem ułanów jechał wóz z orkiestrą, gdzie do taktu ułańskiej pieśni o pomost wozu brzęczały i dzwoniły diôbelsczé skrzëpce, przygrywały basetla i akordeon. Za muzykantami jechała przystrojona bryczka Kosynów, gdzie oprócz Rozalii, Marii i Wuje Bernata też siedział jakiś ułan w mundurze. Jechało jeszcze kilka innych wozów, ale znacznie mniej, niż tych gdyńskich.
– Chteren z ułanów, to pan młody? – zastanawiali się niektórzy Gdynianie.
Tak samo bezwiednie, to pytanie wypowiedziała pierwsza przydonka, Hanka Grubba.
– Nie poznajesz? To ten najpierwszy! To Lełonko na Brifce – z zauroczeniem na twarzy odpowiedziała Werónka.
– Aaaa – z długo otwartą buzią kiwała głową Hanka.
Nim ułańska konnica dotarła do podjazdu na plac oksywskiego kościoła, „szwadronowy zapiewajło”, który jechał w pierwszej dwójce ułanów, zaintonował jeszcze dwie zwrotki ułańskiej piosenki:
Ułan chłopak ładny, ułan chłopak gładki,
Kochają go panny, kochają mężatki.
– Hej, hej ułani… – z animuszem podjęła refren cała konnica.
Jedzie ułan, jedzie, szablą pobrzękuje,
Uciekaj, panienko, bo cię pocałuje!
– Hej, hej ułani, malowane dzieci… – z werwą dokończyli ułani.

Ułańska konnica pod dowództwem Lełonka po wjechaniu na plac kościelny od razu skierowała się na pobocze. Gdynianie z zainteresowaniem śledzili poczynania całej piątki, nie bardzo wiedząc, co dalej nastąpi. Nie wszyscy dostrzegli, gdy Kosyn lekko szarpnął wodzami, nikt nie usłyszał żadnej komendy, ale wszyscy widzieli jak podniósł rękę i sprawnie wykonał nią jakieś tajemnicze dla widzów gesty. Gdy ją opuścił, zatrzymały się cała piątka. Konie w paradnych ruchach zaczęły obracać się o 90 stopni w lewo. Konnica sprawnie wyrównała szyki.
– Jak piąknie wyszkolone – dziwowali się Gdynianie.
Zajęci obserwacją ułańskiego pocztu ludzie nawet nie zauważyli, że wóz z orkiestrą zjechał jeszcze bardziej na bok i zatrzymał się tuż przy stromej skarpie. Teraz jednak doskonale widzieli, jak przed front ułańskiego pocztu zbliża się ozdobna bryczka, zaprzężona w parę przyozdobionych koni. Przejeżdżającym przed ułańskim frontem salutował Lełonko i jego podkomendni. Lekko pochyliły się ułańskie proporce.
Na bryczce rotmistrz z zadowoleniem odsalutował, obeznany w wojskowych zwyczajach Wuja z szacunkiem uniósł kapelusz.
Ozdobna bryczka zatrzymała się tuż przy licznie zgromadzonych Gdynianach. Pierwszy sprawnie z siedzenia zszedł rotmistrz i w uprzejmym geście najpierw podał rękę schodzącej matce Lełonka, Rozalii, a następnie tak samo szarmancko pomógł schodzić Marii. Rotmistrz wyciągnął też pomocną dłoń do kulawego weterana, ale Wuja Bernat uśmiechnął się tylko i lekko klepiąc się po brzuchu z zadowoloną miną powiedział:
– Przy tak ważnej uroczystości muszę sam zejść na ziemię na swych szczudłach.
Uścisnęły się obie matki młodych, August przywitał się z rotmistrzem i Bernardem Kosynem.
– To jest nasza starościna, która z panem rotmistrzem będzie przewodniczyła na weselu – stary rybak przedstawił stojącą obok kobietę.
Oficer zasalutował i ze staropolskim szacunkiem ucałował w rękę kobietę w kaszubskim stroju.
– Po kościele z pewnością będzie więcej czasu, byśmy lepiej się poznali – ponownie salutując uściślił wojskowy.
Rotmistrz wypowiedział to w dobrej chwili, bo właśnie piątka jego podkomendnych na znak dany przez Lełonka wolno ruszyła w kierunku panny młodej. Konie szły, jak na defiladzie, ale najbardziej paradnym krokiem kroczyła Brifka z wysoko uniesionym łbem, którym lekko potrząsała i delikatnie rżała.
– Jak pięknie ułożony koń – cicho ze znawstwem stwierdził rotmistrz, do którego Brifka już formalnie należała.
– Wspaniała parada – przytaknął Wuja, który usłyszał słowa zachwytu ułańskiego dowódcy. – Lełonko od dziecka miał smykałkę do koni – stwierdził stryj.
– Szkoda, że zamiast oficera zostanie rybakiem – odrzekł rotmistrz.
– Może to wyzwanie chwili – zamyślił się stryj.

Brifka zatrzymała się tuż przed panną młodą. Gdy Lełonko zgrabnie zeskakiwał z siodła, energicznie poszły w dół podniesione wcześniej ułańskie lance z proporcami. Pan młody ukłonił się w pas swej wybrance i gdy już podawał ramię ukochanej, by poprowadzić ją do błogosławieństwa rodziców, klaczka zarżała i lekko złapała zębami za mundur na przedramieniu młodzieńca. Lełonko cofnął rękę od Werónki. Objął łeb swej wiernej Brifki i ucałował ją w nozdrze.
– Mój kochany koniku – szeptał głaskając zwierzę za uszami – w Gdyni nie byłabyś szczęśliwa. Twoje miejsce to ułańska służba, a moje przy brifce Werónce – nie gniewaj się wierny koniku.
Gdy Lełonko znów ujął koński łeb i do niego się przytulił, brutka i przydonki, które słyszały te cicho wypowiadane słowa, o mało co nie popłakały się ze wzruszenia.
Pan młody poklepał jeszcze łeb zwierzęcia i już na dobre podał ramię swojej wybrance. Widzowie z dalsza, którzy nie słyszeli wypowiadanych słów, ten koński epizod interpretowali na różne sposoby.

Leon Kosyn i Weronika trzymająca go pod rękę podeszli do rodziców. Na dwa kolana uklękła brutka, na jedno w ułańskim mundurze pan młody.
– Prosyme Waji o przeżegnani – wypowiedzieli prawie jednocześnie.
W uściskach pochyliły się matki, młodą parę znakiem krzyża pobłogosławił stary rybak i szczodrze kropidłem pokropił ich święconą wodą. Stryjek Bernat w zastępstwie ś/p brata też się pochylił, podnosząc kapelusz.
– Niech wama Bóg błogosławi i dotrzymajta sobie wiernote – padły sakramentalne słowa.
– Niech Bóg Wam da dużo dzieci, by sławiły Polskę i Kaszuby – dodał Wuja.
– Święte słowa – przytaknął rotmistrz.
Zaraz po tym stwierdzeniu, jakby za jakimś sygnałem, zagrały wszystkie instrumenty. Zabrzmiały słowa: „Do Twej dążym kaplicy…”. Z tą pieśnią orszak weselny wchodził do kościoła, gdzie oksywski proboszcz w asyście ks. Dorszyńskiego i Rybki celebrowali ślubną uroczystość.
Werónka i Lełonko już zajęli wyznaczone tradycją miejsca. Tak samo jak zawsze podczas tych uroczystościach ustawiły się przydonki i drużbowie. Już wszystko prawie było gotowe, gdy z tyłu wejścia do kościoła dały się słyszeć jakieś dziwne odgłosy. Ludzie, którzy zajęli już miejsca w kościelnych ławkach z zainteresowaniem odwrócili głowy do tyłu. Wszyscy zaczynali pojmować sytuację. Do kościoła wkraczała teraz ułańska czwórka, która na zewnątrz musiała zabezpieczyć postój koni.
Ułani szli paradnym, defiladowym krokiem, dzierżąc w rękach ułańskie lance z proporcami. W kościele ucichły szmery, więc równy, miarowy krok żołnierskich butów zdawał się dudnić, jakby maszerowało ich wielu. Przy korowodzie druhen i drużbów ułani rozdzielili się, by dalej po dwóch maszerować z jednej i z drugiej strony. Gdy zrównali się z parą młodych, stanęli jednocześnie i zrobili zwrot twarzami w stronę młodych. Stuknęły o posadzkę kościoła ułańskie lance. Żołnierze w asyście młodej parze przyjęli postawę „spocznij”.
Niezwyczajny wojskowym paradom oksywski proboszcz nie bardzo wiedział, jak się odnieść do takiej ceremonii. Najpierw położył prawą rękę na sercu i skłonił głowę – jak dla wyrażenia szacunku czynią to zwykli ludzie – a następnie w błogosławieństwie aż trzy razy uczynił znak krzyża w kierunku ułanów. Dopiero po chwili stanął trochę wyżej i powiedział:
– Serdecznie witam wszystkich przybyłych na uroczystość zaślubin Weroniki i Leona. Szczególnie gorąco witam naszych dzielnych żołnierzy, którzy przybyli tu po frontowych bojach. Brutkę Werónkę jako dziewczynkę przygotowywałem kiedyś do pierwszej komunii. Wiedziałem, że jest córką szanowanego i prawego gdyńskiego rybaka. Wiedziałem też, że jej wybrankiem jest Kaszeba z szanowanej w Małym Kacku gburskiej rodziny. Przyznaję jednak, siostry i bracia, że przebieg tej dzisiejszej uroczystości po dwakroć mnie zaskoczył. Jestem zaskoczony – powiedział – że mieszkańcy z niewielkiej i odległej wsi mojej parafii wypełnili dziś po brzegi tę oksywską świątynię. To ważne, że po latach zaborów znów wracamy do uświęconej przez wieki kaszubskiej tradycji, gdzie sakrament małżeński to święto dla naszej lokalnej społeczności. Niech dobry Bóg błogosławi ten dzisiejszy sakramentalny związek kobiety i mężczyzny, sakramentalny związek naszej kaszubskiej młodzieży.
Ksiądz zrobił małą pauzę, po czym mówił dalej:
– Ja, też Kaszeba, jestem wzruszony, że na tym dzisiejszym ślubie powiewają polskie i nasze pomorskie sztandary. Jestem wzruszony, że udzielę ślubu naszemu pomorskiemu – powiem więcej – kaszubskiemu ułanowi.
Ksiądz odchrząknął i rzeczywiście było widać , że jest wzruszony. Po chwili powiedział:
– Szczególny to zaszczyt, że w progach tej oksywskiej świątyni możemy gościć przedstawicieli Wojska Polskiego. Od czasu wielkiej wojny z bolszewikami pan rotmistrz z 18 Pułku Ułanów Pomorskich jest najwyższy stopniem, który odwiedza naszą świątynię. Proszę, panie rotmistrzu, powiedzieć kilka słów o tej wygranej wojnie, wygranej z Bożej Opatrzności dzięki bohaterstwu polskiego żołnierza. Tak, siostry i bracia, dzięki bohaterstwu wszystkich polskich synów, synów Kresów i Pomorza, waszych synów! Proszę, panie rotmistrzu – już ze spokojem dokończył oksywski proboszcz, wskazując obok siebie miejsce ułańskiemu dowódcy.
Rotmistrz prawie odruchowo poprawił dbałość o staranność wyglądu umundurowania i zajął wskazane miejsce.
– Dziękuję, księże proboszczu – rozpoczął rotmistrz – że mogę powiedzieć kilka słów podczas tej dzisiejszej uroczystości. Bardzo dziękuję, za słowa szacunku skierowane do polskich żołnierzy. Do tych pięknych słów nic więcej dodać nie można. Ksiądz proboszcz ciepło mówił o pannie młodej, więc ja powiem coś o moim podwładnym, panie młodym. Niektórzy znacie go od dzieciństwa, ale nikt z was nie poznał go, tak jak ja, w czasie krwawych walk. Pamiętam, gdy ten młody człowiek przybył do Grudziądza jako ochotnik w obronie Ojczyzny. W ułańskich formacjach panuje przekonanie, że najlepsi ułani pochodzą z Kresów, bo podobno tam chłopcy rodzą się w siodle. Gdy Kaszeba, Leon Kosyn, zgłosił się w sztabie pułku na swym pięknym koniu, podważył to stwierdzenie. Z uznaniem cmokali najwytrawniejsi ułani. Tak wyszkolonego konia i takiej komunikacji z tym pięknym zwierzęciem zazdrościli mu wszyscy. Może dlatego już po kilku dniach, a nie po miesiącach szkolenia, został wysłany na najdalsze rubieże zbliżającego się frontu. Został przydzielony do najbardziej odpowiedzialnych i niebezpiecznych zadań, do grupy zwiadowczej. Już na pierwszym wojennym patrolu dzięki waszemu rodakowi udało nam się rozgromić i wziąć do niewoli całą forpocztę okrutnego Gaj Chana, który jak wiecie, później dotarł aż na Pomorze. Ta akcja zapewne opóźniła jego krwawy pochód, ale następne działania 18 Pułku Ułanów Pomorskich odegrały jeszcze ważniejszą rolę. Gdy potężny korpus Gaj Chana, 17 tysięcy jazdy, wraz z całą bolszewicką potęgą szedł jak lawina na wycofującą się polską piechotę, nasi pomorscy ułani zostali, by jak najdłużej zatrzymać nacierające kohorty. Wtedy też w rozpoznaniu wroga udział ułana Kosyna odgrywał najważniejszą rolę. Przez dobę garstka naszych ułanów odpierała ataki całej bolszewickiej potęgi, co umożliwiło bezpieczne wycofywanie się polskich wojsk. Gdy nie było już cienia nadziei, że przetrwamy, gdy byliśmy odcięci od wszystkich polskich wojsk, gdy wydawało się, że zetrą nas w proch, przyparci do dużej rzeki Dźwiny pokonaliśmy ją na koniach w pław i poprosiliśmy o azyl neutralną Łotwę.
Teraz rotmistrz przez chwilę zastanawiał się, by nie mówić za długo.
– Po internowaniu – kontynuował – co zapewne pamiętacie – morzem wróciliśmy do waszej wioski, do Gdyni. Po krótkiej przerwie w Grudziądzu na uzupełnienia znów na front, gdzie nad Niemnem nastąpiło ostateczne rozgromienie bolszewików. Tam też zwiadowca, Leon Kosyn, był tym, który z narażeniem życia przyczynił się do zwycięstw w wielu bojach. Bardzo szybko awansował do starszego ułana i kaprala. Za niezwykłe zasługi na polu walki został odznaczony Krzyżem Walecznych. Czy jeszcze można coś więcej do tego dodać? – przez chwilę zastanawiał się rotmistrz.
– Nie tylko można, ale i trzeba. Polskie władze zaleciły, by zdolnym i zasłużonym w bojach młodym żołnierzom pomóc w uzupełnieniu wykształcenia i kierować ich do szkół oficerskich. Kapral, Leon Kosyn, w 18 Pułku Ułanów Pomorskich był pierwszoplanowym kandydatem, tak, był najlepszym kandydatem. Po tej propozycji powiedział jednak: „Moja przyszła białka jest córką rybaka z Gdyni, która ma pozostać w rybackiej checzy, by w przyszłości opiekować się rodzicami. Muszę to uszanować. Ja też jestem prostym Kaszubem, a nie przyszłym oficerem. Moim miejscem i mojej rodziny są Kaszuby”.
Zapadła cisza i milczenie. U wielu twardych Kaszubów widać było duże wzruszenie, u kobiet łzy. Dopiero po chwili rotmistrz zakończył:
– Teraz nie można już nic więcej do tego dodać!

Po sakramentalnych słowach: „ Kogo Bóg złączył w małżeństwie, któreście między sobą zawarli, ja powagą Kościoła katolickiego potwierdzam i błogosławię”, wypowiedzianych w obecności wszystkich zgromadzonych w oksywskim kościele, Leon i Weronika stali się małżeństwem. Gdy kościelna ceremonia dobiegła końca, młoda para w asyście ułanów skierowała się ku wyjściu ze świątyni.
Już za drzwiami kościoła ułani stanęli i zwarli na kształt bramy ułańskie proporce. Pod nimi przeszła para młodych, przydonki i drużbowie. Po przejściu korowodu ułani wyprostowali swoje piki i paradnym krokiem odeszli na bok.

Były życzenia przed kościołem, rozmowy i ustalenia kto i czym wraca na wesele do Gdyni. Młoda para już razem wracała morzem, oczywiście z rodzicami i rodzeństwem z obu stron. Przy ładnej pogodzie większość gości poszła w ich ślady, więc bryczki i furmanki były bardziej puste. Na obrzędowym wozie z „biedna mirzota”, który jako pierwszy wracał do Gdyni drogą wzdłuż plaży, też była muzyka, ale już mniej liczna, niż na rybackich botach. Za to drugi powóz, bryczka Kosynów, była wypełniona chyba najbardziej dostojnymi weselnymi gośćmi. Gdy matka Lełonka dołączyła do młodej pary na rybackim kutrze i do rodziców Werónki, stryj na protezach nóg wolał wracać lądem. Jego przyjaciel, Antoni Abraham, też do niego dołączył, co również wybrał ks. Dorszyński. Na zaproszenie tak dostojnych osób, przy Abrahamie zajął miejsce pan rotmistrz, by trochę po drodze pogadać. Klaczka Brifka była przywiązana z tyłu do bryczki.
Przy plaży w pobliżu Oksywskiego Rogu piesi wchodzili na rybackie łodzie, konne zaprzęgi skręcały w prawo na drogę przy plaży wśród łąk i trzcin na bagnach, ale teraz utworzyła się jeszcze jedna grupka. Czterech ułanów i kilku gburskich synów na koniach, którzy też chcieli się popisać konną jazdą, pozostała jakby pomiędzy tymi na wodzie i na lądzie. Konnica czasem cwałowała blisko zaprzęgów na drodze, by znów skręcić w stronę morza, gdzie konie brodząc po same brzuchy były prawie na wyciągnięcie ręki od gości na rybackich botach. Wesoła weselna muzyka i śpiew z obu stron zdawały się zachęcać do popisów i wesołych igraszek. I ci na rybackich łodziach, i ci na wozach, a także wesoła konnica zmierzali w jedną stronę – do karczmy „Pod Dębem”. Na kaszubskim weselu nie mogło być inaczej: z kościoła do karczmy, „gdze głesce pile za swoje detczi”. Panowało przekonanie, że każdy powinien płacić za siebie, bo: „wesele roz, a potem bida jaź do smerce”. Właśnie dlatego, by biedy nie przysparzać młodym do śmierci, każdy płacił za siebie. Pan młody jednak okazał się hojny i dla gości w karczmie zamówił pierwszy litr wódki i 20 litrowy sądek piwa. Tańce i zabawa „Pod Dębem” trwały prawie do wieczora.

Gdy letnie słońce już się pochyliło nad Chylonią, zagrały wszystkie kaszubskie instrumenty. Z sygnałem trąbki i wśród radosnych okrzyków weselnych gości młoda para dała sygnał, by opuszczać gospodę i wszystkie stoły rozstawione „Pod Dębem”. Teraz weselnicy z radością ruszyli za młodymi do pobliskiej checzy panny młodej. Gdy ojciec brutki wraz z jej braćmi kierowali gości do zajmowania miejsc przy licznie rozstawionych stołach przed domem. Lełonko z Werónką trzymając się za ręce minęli biesiadne stoły i weszli do wędzarni, a potem zrobili parę kroków po plaży, by sprawdzić swoje przyszłe morskie gospodarstwo.
– No jo – szeptali rybacy – naprzód trza zerknąc do wszetczich zakamarków, żebe jima potem dobrze szło gospodarowanie.

Po uczcie w karczmie za własne pieniądze, po pierwszych tańcach, dopiero teraz zasiadano do weselnego, prawdziwego zira (jedzenia). Gburskich darów na „biedna mirzota” i szczodre wsparcie gdyńskich rybaków dało prawdziwe pole do popisu w kulinarnych umiejętnościach. Kaszubi, którzy na ogół odżywiali się skromnie, teraz za sprawą głównej kucharki, Szarytki Anastazji, poczuli się w siódmym niebie. Pan rotmistrz, który jako starosta weselny siedział koło miejscowej, gdyńskiej starościny, po zjedzeniu czerniny i kilku kawałków różnych mięs z uznaniem skomentował:
– Nawet bogate, szlacheckie wesele z kuchnią do tego się nie umywa.
– Przece siostra Anastazja podobno u samego biskupa gotowała! – z dumą wyjaśniła starościna. – Ale żeby pon wiedzoł, jak na ziołach sa zna. W ogrodzie Szarytek hoduje takie różne zioła na przyprawy, których nawet nazw trudno spamiantac. Na wszelkie dolegliwości znajdzie tam roślinkę.
– Rzeczywiście – potwierdził rotmistrz – wszystko znakomicie pachnie przyprawami.
– No jo. Lepszej kucharki i zielarki nie ma na Pomorzu – z zadowoleniem uzupełniła starościna.

Po pierwszym obiedzie – wprawdzie karczma przesunęła trochę jego porę – weselne uroczystości rozkręciły się na dobre. Zimne mięsa, ryby i kiszki nadal leżały na licznie rozstawionych półmiskach, ale najwięcej zajęcia miał teraz toczek (odpowiedzialny za rozdzielanie napojów). Jedni przepijali sznapsem, inni piwem, ale wszystkim udzielała się coraz większa wesołość. Choć po rozebraniu dwa dni wcześniej dużego fragmentu niezbyt solidnego płotu z sąsiadującą checzą widać było ułożoną tam na podwórku podłogę, na razie nie przyszedł jeszcze czas na tańce. Muzykanci byli teraz zajęci odgrywaniem zamawianych przez gości wiwatów i dogrywaniem intonowanych przez niektórych przyśpiewek. Pojawiła się też „becząca kłeza” i zabawne przemowy przebierańców. Ktoś przebrany za niemieckiego żandarma, przytoczył kilka niemieckich rozporządzeń dotyczących przebiegu kaszubskiego wesela:
– Ponieważ w wielu miejscowościach i wsiach podczas wesela, ludzie urządzają biesiady, dużo marnują i zjadają, zarządza się, co następuje:
Ajn – wyliczał po niemiecku – należy wydawać tylko dwa posiłki z trzech zwykłych dań, jeden w poniedziałek, drugi we wtorek.
– Do poniedziałku jest jeszcze pięć dni, a do wtorku tydzień, to pewnie się dostosujemy! – krzyknął zza stołu pierwszy drużba.
Cwajn – dalej służbowo wyliczał niemiecki żandarm – śniadania wraz z wetami i przekąskami całkowicie znieść i wesele zakończyć we wtorek wieczorem,
3) najwyżej na weselu można wypić sześć beczek piwa,
4) nie należy dawać upominków i prezentów ślubnych prócz jabłek, gruszek, orzechów i innych owoców pod karą podwójnej wysokości podarunku,
5) nakazuje się niniejszym za każdy wydany ponadto posiłek ukaranie winnych 3 talarami grzywny, a za każde inne jedzenie 1 guldenem.
– Ha, ha, ha! Nic nie jest napisane o złotówkach, to zarządzenie już nie obowiązuje – z rubaszną wesołością podsumował któryś z biesiadników. – Starosta weselny jest starszy stopniem i zarządził, że biesiadujemy nie dwa dni, a dwa tygodnie, ha, ha, ha. Naszego polskiego rotmistrza słuchamy. Zmykaj stąd pruski żandarmie!

Paliły się już porozwieszane na drzewach i żerdziach latarnie naftowe i kilka gazowych pożyczonych z poczty, ze szkoły i rybackich. Przed północą podano drugi ciepły posiłek. Podczas, gdy niektórzy jeszcze jedli, młoda para dała sygnał muzykantom, by przejść z graniem na ułożoną po sąsiedzku podłogę. Niewiele lamp tam się wcześniej paliło, ale teraz tu najbardziej się rozjaśniało. Zaczynał się bowiem brutczi tuńc. Teraz każdy mógł krótko zatańczyć z panną młodą i przy okazji – a raczej gównie dlatego – złożyć datek na orkiestrę. By datki były szczodre, muzykanci grali z werwą i zapałem, przedstawiali tańczącego z brutką i ku uciesze wszystkich śpiewali najzabawniejsze przyśpiewki, często naprędce improwizowane zgodnie z sytuacją. Niezwyczajna do tańców Werónka odrabiała teraz zaległości za wszystkie czasy. Tańczyła z młodymi drużbami i ułanami, z gburami i rybakami. Zdarzało się również, że owacje obserwatorów bywały dłuższe od samego tańcowania. Tak było, gdy na swych szczudłach zakręcił się Wuja, Bernard Kosyn. Jego datki na orkiestrę z takim zapałem odegrali muzykanci, że trudno było się dziwić, że czas braw i owacji był znacznie dłuższy od samego tańca. Najwyższy wzrostem Antoni Abraham też zaledwie obrócił się z trzy razy, nawet przytupnął swymi butami, niczym kajaki, ale muzykanci nawet nie zwracali uwagi, co im wrzuca. Gromkie brawa zagłuszyły wszystko. Rzęsiste brawa towarzyszyły również panu rotmistrzowi, ale tu taniec chyba był najdłuższy. Pan rotmistrz sypnął kasą i zamówił Poloneza. Poprosił najbliższych, by towarzyszyli mu w tańcu i wdzięcznie poprowadził kilka taktów. Brawa nie milkły, gdy na koniec podprowadził Werónkę do Lełonka. Był to swoisty sygnał, by przystąpić do najważniejszej uroczystości tej weselnej nocy.

Po brutczim tuńcu, gdy pan rotmistrz podprowadził Werónkę do Lełonka, przydonki porwały mu ją i mimo niby jego oporu, zaprowadziły brutkę na krzesło w środku ucztujących weselników i w pobliże rodziców. Pierwsza przydonka, Hanka Grubba, zaczęła zdejmować jej z głowy wianek. Dziewczęta rzewnie rozpoczęły pieśń i wyrażały smutek, że ich koleżanka odchodzi już z ich grona:
Werónko, już cię tracimy,
Jutro cię panią ujrzymy,
Zbladnie twój kolor rumiany,
Zwiędnie twój wianek różany.
Zamężne kobiety z energią zaczęły pocieszać:
Nie uważaj, miłe dziewcze, lepszy chłopak świeży
Niżli kwiatek w pustym polu, co odłogiem leży.
I wianeczek, kiedy zwiędnie, nic nie będzie znaczyć,
A wy co go żałujecie, radebyście go stracić.
Pod koniec ostatniej zwrotki kobiecej pieśni w miejsce wianka starościna nałożyła na głowę panny młodej czepiec. Zaraz potem białki wzięły Werónkę za ręce i razem z nią obchodziły dookoła wołając:
– Hola dzewczeca, tera je ju naszo!
Dziewczyny z żalem ustępowały.
Gdy oczepiny dobiegły końca, starościna wesoło zadecydowała:
– A teraz odprowadzić młodych do pustej izby i zamknąć ich na klucz, by im tańce i zabawa w głowach nie mąciły! My biesiadujemy do białego rana!
Wprawdzie po oczepinach większość gości powoli rozchodziła się do swych domów, bo wesele jeszcze się nie kończy, a wyspać się i zrobić co konieczne w gospodarstwie przecież trzeba. Przy krótkiej letniej nocy jednak najtwardsi do białego rana wytrzymali.

Wesele trwało jeszcze przez pięć dni, ale każdy dzień był inny. Drugiego dnia goście zaczęli się schodzić dopiero późnym popołudniem. Nie było już ich tylu, co podczas ślubu, ale nawet z Małego Kacka też przyjechały dwa zaprzęgi. Po pełnym ceremonii poprzednim dniu, teraz był to bardziej czas tańców i przyjacielskich rozmów podczas ucztowania. Oczywiście nie obyło się bez żartów z pary młodej, jak minęła im noc, po zamknięciu kluczem przez starościnę.

Trzeciego weselnego dnia, w czwartek o piątej po południu, specjalnym wagonem do przewozu koni z gdyńskiego dworca odjeżdżali ułani. Rotmistrz bardzo chwalił gorące przyjęcie żołnierzy, wspaniałość wesela i gościnę u ks. Dorszyńskiego w willi Stella Maris. Po pożegnaniu w domu weselnym, za piątką ułanów, z rotmistrzem na czele, wyruszył do dworca cały pochód młodzieży. Szło trzech muzykantów, z dumą kroczyła Werónka w czepku i w odświętnym kaszubskim stroju trzymając pod rękę Lełonka, szły przydonki i nie brakowało też drużbów. Wygrywane marsze nadawały dostojności i wprowadzały żwawe tempo całego pochodu. Wszyscy mieszkańcy wioski byli na weselu, większość nawet dwa dni, więc dokładnie wiedzieli, kiedy Gdynię opuszczą żołnierze. Ponieważ trzeci dzień wesela był przeznaczony głównie dla młodzieży, by koleżanki panny młodej i koledzy mogli świętować jej przejście w zamężny stan – taki swoisty panieński wieczór, choć przy udziale pana młodego – więc gospodarze pozostali w swoich zagrodach. Spodziewali się jednak przejazdu ułanów, a docierająca muzyka o tym informowała. Przed domy wychodzili nie tylko gdyńscy chłopi z rodzinami. Na początku Starowiejskiej ułanów pozdrawiały Szarytki i ks. Rybka. Przed willą Stella Maris rotmistrz zasalutował z szacunkiem na pożegnanie ks. Dorszyńskiego, a ułani pochylili w jego stronę kopie. Przed domem Skwierczów oprócz rodziny stał Antoni Abraham, a naprzeciw kowal z najbliszymi trzymał wysoko podniesioną podkowę. Nim pożegnalny korowód dotarł do dworca kolejowego na końcu Starowiejskiej, do ułanów konno dołączyło kilku wyrostków z gburskich gospodarstw. Na dworcu ze smutkiem żegnały ułanów nie tylko dziewczyny. Po ruszeniu pociągu wszyscy, z muzyką na czele, wrócili do domu weselnego, a raczej na podłogę, gdzie tańce trwały aż do rana.

Czwarty dzień wesela wypadał w piątek. Szacunek tradycji dla wiary zabraniał w tym dniu spożywania pokarmów mięsnych, więc rybacy już wcześniej zaprosili gburów na świeżą rybkę. Oczywiście, oprócz świeżej rybki, był też odfiltrowany świeży zaczyn kipera Zelewskiego. Z racji piątku nie było muzyki.

Sobota wypadała w piąty dzień ślubu. Już koło południa po parę młodą i rodziców Werónki przyjechał bryczką brat Lełonka, Józek, by ich zabrać do Małego Kacka. Kosynów znali tam i szanowali wszyscy. Wielu było na weselu w Gdyni, ale czy mogło być tak, by szanowany młodzieniec z dobrej rodziny nie zrobił przyjęcia wesela w swojej wiosce? Nie mogło! Przyjęcie weselne z muzyką i z wypowiadanymi szczerze życzeniami dla młodych, do łez wzruszenia przyprawiło Werónkę. Wzruszyli się też jej rodzice. Lełonko krótko podziękował wszystkim za wspieranie rodziny w trudnych sytuacjach po stracie ojca. Starał się przeprosić, że opuszcza wioskę Mały Kack, by zamieszkać ze swoją ukochaną w wiosce Gdynia.

Niedziela była już szóstym, a wliczając poltrowanie siódmym dniem wesela. Gdy z oksywskiego kościoła wracali gdynianie do domów, niektórzy dostrzegli, że parnik Zelewskiego w rybackiej checzy Edmunda przy Gdyńskich Piaskach dymi.
– To jeszcze nie kunc wesela – z zadowoleniem dostrzegli gburzy i rybacy.
– Niedzielny praca na dobre sa nie obraca, wiąc dalej bądzem świątowac! – stwierdzono. – Późniejsza muzyka przy plaży na końcu Starowiejskiej to potwierdziła.
Ten ostatni dzień wesela dla wszystkich miał jednak charakter bardziej towarzyskiego spotkania. Można było posiedzieć, pogadać, a nawet powspominać. Były przekąski i coś mocniejszego, ale w rozmowach już dużo miejsca poświęcano jutrzejszej pracy. Może dlatego goście dość szybko się rozeszli.

Budowa Gdyni

Morze pełne tajemnic
Tak wielkich, jak Twoje głębie.
Choć fale chluszczą jedna za drugą,
Modlić do Ciebie się nie umiem.
Morze, daj jednak nam dostatek.
Daj Panie Boże szacunek dla Morza,
Daj Boże, byśmy to Morze doceniali.
Autor.

Każdy następny dzień po weselu był dla Lełonka nowym wyzwaniem. Choć z łąki koło rodzinnego domu widać było morze, dopiero teraz zaczynał poznawać jego tajemnice.
– Rybaczenie to nie taka prosta sprawa – tłumaczył teść, gdy po raz trzeci przed świtem wypłynął z zięciem na połów. – Każdy zawód wymaga praktyki i umiejętności, ale na morzu potrzebna jest jeszcze wytrwałość. Jeśli nie masz w sercu miłości do morza, to nic nie osiągniesz. Musisz być twardy jak skała przy przeciwnościach i miękki jak wosk, gdy morze do ciebie się uśmiecha. Ważne też, byś umiał czytać przyrodę.
– Hm – rozważał Lełonko.
Wyciąganie sieci pełnych ryb na długo przerwało rozmowę. W dodatku morze coraz bardziej się burzyło.
– Musimy szybko wracać do domu – zdecydował August.
– Ale zostały nam jeszcze do sprawdzenia sieci przy tych dwóch chorągiewkach – wskazał zięć. – To niedługo potrwa, a na targ w Chyloni jeszcze zdążymy.
– No jo, wiem, ale wracamy i zrobimy to kiedy indziej. Spójrz na morze i rozglądnij się wkoło.
Gdy Lełonko bacznie patrzył na morze i niebo, August skierował już łudź w powrotną stronę.
– Musimy się spieszyć i chutko (szybko) dotrzeć do checzy.
Młody rybak widział chmury na rannym niebie, od początku czół coraz większe fale, ale wydawało mu się, że morze takie pozostanie i nic szybko się nie zmieni.
– Gdy mewa z młerza na ląd uceko, znaczy wioldżi sztorm czeko. Chutko! – ponaglał stary rybak.
Dotarli przy dużej fali i z trudem przy zacinającej ulewie zabezpieczyli łódź.
– Dobrze, że udało nam się umknąć przed sztormem – z zadowoleniem stwierdził Lełonko, patrząc ze zgrozą na rozszalałe już morze.

Na morzu trwał sztorm, ale w rybackiej checzy nie brakowało roboty. Po dobrym połowie część ryb należało przygotować do wędzenia i uwędzić, a część świeżych przeznaczoną na sprzedaż szybko sprzedać. Gdy Werónka została listonoszką, handlem na ogół zajmowała się matka z pomocą Augusta, a niekiedy młodszego syna, Kazimierza. Kazik o wiele większą smykałkę miał do naprawiania różnych mechanizmów, niż do rybaczenia, więc gdy się ożenił, na dobre zajął się pracą w warsztacie teścia w Chyloni. Nic dziwnego, że tylko czasami i raczej z konieczności pomagał rodzicom.
Po ślubie handlem rybami mieli zająć się młodzi, a głównie Lełonko, bo dobrze płatna posada państwowa na poczcie Werónki była najważniejsza. Lełonko, kiedyś główny zaopatrzeniowiec hotelu Schmeltzhal i Zajazdu Sobieskiego w Rumi, znał się na handlu również z tej drugiej strony. Dobrze wiedział, jak wygląda sprzedaż na targu w Chyloni i w Wejherowie.

Tym razem Kosyn pojechał na targ do Chyloni jedynie z sąsiadem. Przy huczącym wietrze były małe szanse, że przyjdą kupcy i ryby zostaną sprzedane, ale przy bardzo dobrym połowie coś z nadmiarem świeżej ryby trzeba było zrobić. Mimo sztormowej pogody letnie temperatury nie pozwalały, by je dłużej przechować, a tych do wędzenia i tak pozostało ponad możliwość wędzarni.
– Już miałem nie jechać przy tym wietrze, bo nie bardzo miałem z czym, ale umowa, to umowa – wyznał sąsiad. – U nas było słabo, ale widzę, że u was był dobry połów.
– Prawie pełen bot ryb, a jeszcze dwie chorągiewki zostały – z dumą pochwalił się Lełonko.
– Taczi rebi zweczi, że chodzą ławicame. Jak u jednego dużo, to drugi ma mało, ale czasem u wszetkich po równo.
– Jo – przytaknął Kosyn. – Do nas młerze dzis sa usmiechnęło, ale me bele twiorde, jak ten kam, nie dale sa omamic i z mewama chutko ucekale na ląd.
– Augusta ma nosa – podsumował sąsiad.
Na targu innych rybaków nie było, więc świeże ryby szybko się rozeszły. Gdy Lełonkowi zostało jedynie kilka wędzonych dorszy z poprzedniego połowu, przyszedł jakiś kupujący. Kupił to, co pozostało i trochę się zmartwił, że już nie dostanie świeżych ryb dla Zajazdu Sobieskiego w Rumi. Kosyna ta nazwa prawie zelektryzowała, więc z ciekawością zapytał, jak układa mu się praca z szefami. Ku wielkiemu zaskoczeniu dowiedział się, że od niedawna nowym właścicielem Zajazdu Sobieskiego został kupiec z Poznania Jan Kouhnke.
– Niemiec, czy to ktoś z rodziny Bomblów? – z wielkim zainteresowaniem dopytywał się Lełonko.
Hotelowy zaopatrzeniowiec podejrzliwie popatrzył na sprzedającego rybaka.
Kosyn zdał sobie sprawę, że zbyt natarczywie o wszystko się pyta.
– Byłem kiedyś zaopatrzeniowcem i barmanem w hotelu Schmeltzhal. Za Niemca Nehringa zakładałem nowy napis „Zajazd Sobieskiego” – dla usprawiedliwienia wielkiego zainteresowania ze spokojem wyjaśnił Lełonko. – Bracia Bomblowie wszystkich starych pracowników pozwalniali …
– Teraz już wszystko wiem – odrzucając podejrzliwość z serdecznym gestem powitania wyciągnął rękę kupujący. Barman Gerat o tym opowiadał.
– Gerat wrócił!? – nie mógł nadziwić się Kosyn.
– Pewnie, że tak. Po odejściu braci Bomblów i ich ekipy, bo w zasadzie była to ich cała rodzina …
– Gdzie każdy ciągnął w swoją stronę – z uzupełnieniem wtrącił Lełonko.
– Dokładnie tak było – potwierdził rozmówca. – Nowy szef, Kouhnke, chciał przywrócić do pracy wszystkich starych pracowników, których Bomblowie pozwalniali. Kouhnke powiedział: – „skoro Nehrink długo kogoś zatrudniał, to znaczy musiał być dobrym pracownikiem. Niemiec złego by długo nie trzymał”.
– To jest rychtych powiedzone – przytaknął Lełonko.
– Prawie wszyscy ze starej ekipy wrócili. Już wiem o kogo chodzi. Ty jesteś pewnie ten Lełko, który poszedł na wojnę. Gerat ciebie szukał i tak przyniósł informację.
– Prawdę powiedział i tak tam na mnie nazywali, bo na imię mam Leon. Teraz jestem już w cywilu – uśmiechnął się Kosyn.
– To musisz koniecznie do nas przyjść. Wszyscy się ucieszą. Ja jestem jednym z nielicznych nowych, Andrzej – przedstawił się pracownik zajazdu.
– Postaram się to szybko zrobić, ale na razie nie wiem kiedy – zastanawiał się Lełonko. – To ciekawa wiadomość.
Zanim się rozeszli, uzgodnili, że Andrzej przyjedzie po ryby zaraz po sztormie bezpośrednio do checzy Augusta.
– Uzgodnij też z kucharzem i panem Kouhnke, w jakie dni będziecie chcieli brać od nas świeżą rybkę – na pożegnanie przypomniał Kosyn

Po udanym targu Lełonko wrócił do checzy szybciej niż go się spodziewano. August dopiero co powiesił w wędzarni ostatnią partię ryb i właśnie zabierał się do rozpalenia ognia.
– Dziś może ja będę robił wszystko przy wędzeniu od początku do końca, a tato będzie mnie uczył, nadzorował i poprawiał – zaproponował zięć.
Ojciec Werónki przyjął tą propozycję z zadowoleniem.
– Skoro tak – powiedział otwierając drzwiczki wędzarni – to zacznijmy od początku. Ryby przygotowane do wędzenia należy odpowiednio rozmieścić. Na jednych prętach są mniejsze, na innych większe, również w zależności od gatunku jedne trzyma się dłużej, a inne krócej. Muszą być rozmieszczone tak, by był łatwy dostęp do tych, które będą pierwsze do wyjęcia. Trzeba też wiedzieć, gdzie wędzarnia ma wyższą, a gdzie niższą temperaturę.
Gdy stary rybak wszystko wyjaśnił i pokazał, na powrót zamknął drzwiczki wędzarni.
– Teraz możesz podpalać, ale musisz wiedzieć, że jeszcze ważniejsze od rozmieszczenia jest, jakie dobrać drzewo i jaki trzymać żar w palenisku. Nad tym należy czuwać z wielką starannością. W trakcie wędzenia wszystko ci wyjaśnię.
Teść z zięciem do końca czuwali i razem sprawdzali, czy wszystko jest tak jak należy. Lełonko starał się jak najwięcej zapamiętać.
– Po kilku wspólnych wyjściach w morze i po kilku wędzeniach będzie z ciebie dobry rybak – z satysfakcją stwierdził August.

Już było prawie pod wieczór, gdy wreszcie wszystkie prace zostały zakończone. Wprawdzie obie kobiety przychodziły do wędzarni z piciem i jedzeniem, trochę też pogadały, ale dopiero teraz nadeszła sposobność, by tak naprawdę spędzić czas w rodzinnym gronie.
– Jeszcze sprawdzimy, co o jutrzejszej pogodzie powie morze, bo letnie sztormy na ogół są krótkotrwałe – poinformował August, skręcając najpierw na plażę.
– Po tym bardzo długim i pracowitym dniu Lełonko czuł się już trochę zmęczony, ale bez słowa skierował się w tą samą stronę.
Co też to morze może mówić o pogodzie? – zastanawiał się Lełonko, krocząc za teściem.
Stary rybak stanął poza zasięgiem fal, które z hukiem łamały się przy plaży. Dość długo wpatrywał się w morze i niebo. Patrzył nie tylko po horyzont, ale ogarniał wzrokiem również wszystko bliższe dookoła.
– Młerze jesz ne sada, ale witro sądze (morze jeszcze nie siada …) – przekrzykując sztorm, na powrót skierował się w stronę checzy.
Lełonko nie bardzo wiedział, skąd teściu wie, że jutro morze już się trochę uspokoi.
– Jak wiatr szybko w prawo kręci, to szybko łeb skręci – swoje spostrzeżenia wyjaśniał stary rybak – wiatr niewiele od rana skręcił, więc jeszcze powieje. Mewy też nie siadają na wodzie, zauważyłeś?
– A co do przyszłej pogody mają mewy? – zdziwił się Kosyn, który nawet przez moment nie obserwował ptaków.
– Jak mewa na łedze sądze, to pogoda hutko bądze – rybackim i kaszubskim przysłowiem odpowiedział stary gdyński rybak.